Pisanina,  Prywatnie tak,  Wędrówka

Wędrówka #3 – Kuchnia

 

Hile, Przyjacielu.

Znów się spotykamy. Robi się coraz zimniej, podejdź do ogniska, ogrzej swoje utrudzone ręce. Jeśli masz coś do jedzenia, wrzuć do wspólnego garnka. Jeśli nie, ugoszczę Cię jak króla. Na drodze każdy posiłek to danie warte co najmniej 3/4 królestwa, dwóch rąk smacznej królewny i przynajmniej jednego dobrze wyhodowanego smoka.

Zajmij dogodną pozycję. Porozmawiajmy, Ty i ja. Porozmawiajmy o dobrych czasach, kiedy uda nam się zapełnić żołądki i przywrócić spokój umysłu.
Porozmawiajmy o posiłku, chyba jednej z najważniejszych rzeczy na trakcie.

***

Pamiętam naszą pierwszą Wędrówkę. 3/4 mojego plecaka zajmowała woda, pięciolitrowy baniak i cztery 1.5 litrowe butelki. Parę puszek, trochę ubrań. Menażka. Więcej nic nie weszło. To Franek był naszą spiżarnią. Kupiliśmy chyba z 20 przeróżnych puszek. Od sałatek rybnych, po konserwy turystyczne i wojskowe.

Większego gówna nie jadłem nigdy.

Jedyne, co z tego wszystkiego dało się zjeść, to tuńczyk i Paprykarz Szczeciński. Reszta nie stawała ością w gardle tylko dlatego, że wszystko – ości i kości razem z flakami, kopytami i odbytami zwierząt było zmielone w mało apetyczną papkę przypominającą bardziej efekt finalny – zewnętrzny, procesu trawienia, niż coś, co możesz zjeść i skorzystać energetycznie.

Aha, i mieliśmy jeszcze ze sobą słodzik. Nie skorzystaliśmy.

Rok później też mieliśmy „puchy”, ale mniej. Większość dobytku stanowiły kaszki i ryż, czy makaron.

Ostatnio mieliśmy jedną puszkę. Awaryjną. Została zjedzona przez moich dwóch przyjaciół na śniadanie, dnia ostatniego.
Mnie mdliło. Nie zjadłem. Choć był to paprykarz.

Wyglądał dokładnie jak to, co poprzedniej nocy zostawiłem pod krzaczkiem.

A więc wybierasz się „na szlak”? No to weź ze sobą całe cywilizacyjne gówno, które znajdziesz.

Powodzenia.

Puszki to chyba pierwsze, co  przychodzi na myśl człowiekowi, który chciałby się wybrać „gdzieś pod namiot”. I z mojego punktu widzenia jest to najgorsza pomyłka, jaką możesz zrobić.

Jeśli jakimś cudem (przynajmniej mnie się takowy trafił) po paru dniach na czymś takim nie dostaniesz rozwolnienia stulecia, to i tak wartość energetyczna takiego „jedzenia” jest na tyle mała, że stanowi ono w zasadzie tylko zapychacz żołądka. Równie dobrze możesz jeść trawę.

Drugą wadą puszek jest oczywiście to, że są wytworem cywilizacji dla typowych turystów. Po pierwsze, na szlaku nie ma za bardzo co zrobić z metalowymi odpadkami, po drugie ich twórcy zadbali, byś po zakupie parunastu takich miał wygodniej w kieszeni. Za grube portfele są dosyć niekomfortowe – gniotą.

To, co widzisz na powyższym zdjęciu to jedno z najbardziej wyszukanych dań, a jednocześnie jeden z najlepszych pomysłów na dobre i pożywne jedzenie nadające się do wszystkiego.

Przed państwem bohater dzisiejszego wieczoru – suszona wieprzowinka.
Oklaski dla wieprzowinki!  

Wyobraź sobie, przyjacielu, kotlety zmniejszone ponad trzykrotnie, ale bardzo energetyczne, bardzo kaloryczne, lekkie i z bardzo dłuuugim okresem przydatności. To właśnie jest suszone mięso.

Przygotowanie tego specjału wymaga wcześniejszego planowania. Wołowina, czy wieprzowina – to już zależy od nas. Ważne, by była to chuda szynka.

Do bardzo trudnego procesu przygotowania dania, za którego parę plasterków na stronach survivalowych zapłacilibyśmy jakieś 20-40zł, a którego za tą samą sumę możemy mieć 2kg skurczone do 600 gram potrzebne będą:

– Piekarnik
– Patyczki do szaszłyków
– Mięso
– Przyprawy
– Jakieś suche miejsce i szczelny pojemnik.
– Pomocna dziewczyna (dzięki, Basiu!) 

 Wykonanie zajmuje parę dni. Mnie zajęło trzy, przy czym pierwszego kupiłem tylko mięso i je przygotowałem.

Krótka instrukcja suszenia mięska.
Jeśli chcesz przejść do następnych produktów, opuść proszę tę część.


1. Przygotowanie mięsa. 

Kupujemy swoje mięso (można upolować, ale sza, bo to przecież nielegalne i niehumanitarne. Ludzie nie zabijają zwierząt, a mięso przynosi bocian, biedronka a czasem można je znaleźć w sałacie. Każdy ekolog ci to powie). Mamy? Super.

Myjemy pod bieżącą wodą (albo w potoczku. Tylko niech to nie będzie „martwy” potoczek. Wywar z trupa (patrz. poprzednia część) to nie jest to, co chcielibyśmy jeść), zostawiamy na chwilę, by obciekło. Jak na razie super.

To teraz zaczyna się ta przyjemna część, którą kocha każdy psychopata. Mięso będziemy dręczyć. Wycinać mu zbędny tłuszcz. Jak najwięcej. Wyciąć i dać kotu/psu/ptaszkowi za oknem. Im mniej tłuszczu, tym lepiej. Następnie mięso kroimy w poprzek włókien na płaty o grubości    3-5mm, potem wzdłuż – by nasze mięso stało się takimi „kotlecikami” o długości 2-3cm.

To, co robimy później to najbardziej dowolna część. Szykujemy sobie mieszanki przypraw. Polecam sól czosnkową, curry, sól morską, sól ziołową, pieprz,oregano, bazylię… cokolwiek się nam wymarzy. Odradzam tylko paprykę. Papryka bardzo chłonie wilgoć i jeśli koniecznie chcemy, by znalazła się na naszym przysmaku – musimy go później trzymać w dużej ilości soli morskiej, która z kolei wyciąga wilgoć.

Nasze mieszanki wcieramy w przygotowane paski mięsa z obu stron, potem kładziemy je na jakimś talerzu, przykrywamy, wkładamy do lodówki i zostawiamy na jakieś… najlepiej 20 godzin. Niech się trochę przegryzie.

Martwe mięso czasami lubi gryźć, szczególnie, jak ktoś je obudzi na cmentarzu.

2. Suszenie Zombiech. 

Kiedy już nasze przegryzione mięsko jest gotowe i pachnące, nie zostaje nic innego, jak nabić je na pal.

Patyczki do szaszłyków to cudowny wynalazek. Zawieszamy więc nasze przysmaki na nich, w takich odstępach, by spokojnie zmieściły się w kratownicy.

Mięsko na palach, pale na kratownice, kratownicę do piekarnika. Ustawiamy na jakieś 50-60 stopni (Celsjusza. Fahrenheit raczej nic tu nie poradzi), zostawiamy drzwiczki uchylone, a jeśli mamy przewiew – włączamy.

UWAGA: Na czas suszenia zalecane jest śluzowanie kuchni poprzez zamykanie drzwi. Zapachy które się będą roznosić mogą prowadzić do zadławienia się własną śliną. 

Wszystko powinno potrwać jakieś 3 godziny. Czasem cztery. Dlatego, co jakiś czas trzeba niestety tam wejść (przygotować śliniaczek na szyję) i sprawdzić jak się ma nasze mięsko.

Efekt finalny to twarde z wierzchu, lekko gumiaste skurczone plastry mięsa. Można jeść, podgryzać, przegryzać, rozszarpywać, delektować się i dostawać orgazmu kubków smakowych.

3. Przechowywanie

Jeśli chcemy, by nasze mięsko przetrwało do wędrówki należy przechowywać je w suchym, ciepłym miejscu (ważne szczególnie przez pierwsze parę dni, kiedy mięso schnie jeszcze), najlepiej przysypać trochę solą morską. Wciąga wilgoć.

Aha, jeszcze jedna rada – stawiamy to tak wysoko i w tak niedostępne miejsce, jak tylko się da.

Bo inaczej zjemy. Zjemy bardzo szybko.

A ile to może wytrzymać? Dobrze zrobione mięso przetrwa sporo ponad rok, ale nie słyszałem jeszcze o nikim, kto pozwoliłby takiemu mięsku tyle czasu leżeć i by nie zjadł…

Z czym to się je?

No dobrze, masz mięso. Co dalej? Można je podgryzać w trakcie wędrówki. Jest bardzo pożywne i kaloryczne. Zawiera dużo białka. Już w parę minut poczujesz przypływ sił.

Bardzo przydaje się też, jeśli wieczorem chcesz wrzucić do gara coś, co podniesie walory twojej potrawy.

Co jeszcze?

Kiedy już oduczyłem się brać ze sobą puszki (a zajęło mi to zadziwiająco mało czasu), zacząłem szukać innych możliwości. I szybko znalazłem. Pierwszym co można ze sobą wziąć jest po prostu kaszka dla dzieci. Bardzo pożywna, bardzo lekka. Mało miejsca w plecaku, dużo ciepłego jeściu w brzuszku. Franek to uwielbia (może dlatego właśnie spał jak dziecko? [patrz. „Strach”])

Prócz kaszek, możesz ze sobą wziąć także… no dobrze. Kaszkę. Kuskus. Najlepiej taki z warzywami. Prócz tego oczywiście ryż, makaron.

Polecam też brać ze sobą paletę warzyw (czasem takie sprzedają), cebulę, pomidory. I… chleb. I tutaj najlepiej zadowolić się podpłomykami, albo płaskimi, wielkimi, naturalnymi bochenkami, które bardzo dobrze można przytroczyć do plecaka. Pychota!

Wszystko to łączy się ze sobą w wiele kombinacji, zup, dań. śniadań, kolacji… aha. Jakiś tłuszcz się przyda. Zabrałem ze sobą oliwę i myślę, że to dobry wybór. Nie psuje się tak łatwo, a można ją transportować w jakimś słoiczku… na ten przykład.

I przydaje się, jeśli chciałbyś złowić rybkę.

Naprawdę, bardzo chciałem wtedy ją złowić. To, że trafiłem na „martwą rzekę” zrzucam na złośliwość tej suki – matki natury (i tak cię kocham, mamusiu!). Niemniej, w przeszłości zdarzało mi się już łowić i oprawiać ryby.

Ale pamiętaj, że to zakazane! Nielegalne. Jeśli zdychasz z głodu, idź do supermarketu. Ewentualnie poproś jakąś wiewiórkę, może Ci kopsnie szyszkę. W cywilizacji nie ma miejsca na niehumanitarnych outsiderów, bezczeszczących płotki. Ekologom proponuję protest w tej sprawie i przypięcie się do dna Bałtyku grubym łańcuchem.

Sprawa jest w zasadzie prosta. Żyłka, haczyk, jakiś dosyć giętki kij. A technika? W zasadzie sprowadza się do wyszukania przynęty, umiejętnemu jej rozprowadzeniu i paru godzinach na klasyczne moczenie kija z fajeczką w zębach.

Szczegóły, jeśli bardzo chcesz je poznać, opisał już kto inny i to na tyle dobrze, że raczej nie będę  się wywnętrzał – KLIK 

Aha. No i zbieraj wszystko, co znajdziesz. Gruszki, jabłka, odstrzelone ręce Zombiaków (przydatne jako uchwyty)

Polecam też czekoladę. W kryzysowych sytuacjach (jak np. deszcz i niemożność rozpalenia ognia) przydaje się jak mało co. Tylko dzięki temu się nie pozabijaliśmy.

Coś do picia?

Woda, mój przyjacielu. Zwykła woda (chyba nie muszę przypominać o przegotowaniu tej „znaleźnej”?), albo herbata (Preferuję oczywiście Earl Grey’a), najlepiej nic gazowanego. Pomyśl o sobie, jak o butelce, która nagle ubiera plecak i idzie w świat, trzęsąc z każdym krokiem. Na pewno chcesz tą Colę?

Bardzo fajnym pomysłem jest też zebranie soku z brzozy (co najlepiej robić wczesną wiosną). Sok z brzozy to najlepszy drink energetyczny na świecie. Smakuje trochę jak sok jabłkowy, ma w sobie dużo witamin, minerałów i cukrów. Nawet kawa przy tym odpada.

Ale uważaj – to jest oczywiście nielegalne. Tak nie można. Więc na pewno nie powinieneś zrobić dwu centymetrowego (głębokość) otworu w pniu na wysokości jakiegoś metra i oczywiście nie powinieneś też spuszczać z drzewa soku do butelki, a potem zatkać otworu np. kawałkiem drewna, czy korkiem.

Koniec…? 

Troszkę się nagadałem, prawda? W sumie ta noc była owocna w opowieści. Bo i mój głód „Lecznicy” został nasycony i „Gawędy przy skraju drogi” (Wypijcie proszę toast za obu braci Strugacckich, w szczególności za Borysa) także.

Ale, to raczej nie jest koniec, mój Przyjacielu. Jeszcze nie.

W następnym odcinku opowiem trochę o… głupocie. I co się z nią wiąże, o wypadkach oraz apteczce.

A teraz, pozwól, zjem coś i pójdę spać.

Dziękuję, że jesteś.

Comments

comments

Powered by Facebook Comments

Pisarz, zjadacz popkultury, publicysta.