Felieton,  Opowiadania,  Pisanina,  Świat pieniądzem się toczy

Bajka na sto mil

Zaskoczył mnie w nocy.

Wkradł się przez okno, choć może to zbyt wiele powiedziane. Tacy jak on nie mogą wchodzić do domu niezaproszeni. Ta zasada dotyczy naprawdę wielu stworzeń. Stanął więc na futrynie, a że mam podwójne okno przerzucił przez nie mały most. Na nim dopiero oparł się o balustradę wygodnie i prosto z mostu zapytał:
–  Masz się ochotę przejść?
Nie za bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Gość wyglądał naprawdę przyjaźnie, ale kto z tych „przyjaznych” wygląda, jak gdyby miał zamiar włamać Ci się przez okno do domu? Albo – jak w tym przypadku – wyraźnie się naprasza na wspólny spacer. W nocy. Z obcym, uśmiechniętym wąsaczem w wielkich buciorach.
– Przepraszam, a kim pan jest? – zapytałem, chcąc zyskać na czasie.
Wyglądał na zaskoczonego moim pytaniem. Albo też grał dobrze.
– Jak to, nie pamiętasz mnie?  Jestem narratorem!
Chciałbym powiedzieć, że na te słowa otworzyła mi się jakaś klapka w umyśle i wszystko sobie przypomniałem. Najwyraźniej jednak zawiasy się jej zacięły, bo ani drgnęła. Powinienem częściej je oliwić – te zawiasy. Tyle, że nie miałem zbyt dużo oleju w głowie, a ten schodził na trybiki większych maszyn. Mało kto zawraca sobie głowę jakąś klapką. Zwłaszcza, że pięć klapek dalej jest urwana klepka, której szukają wszystkie tajne służby. Bezskutecznie.
– Nie pamiętasz narratora?! – Niemal krzyknął. – A może przynajmniej stumilowy las?!
Klapka wyleciała z zawiasów, a ja poleciałem na podłogę, z której się zresztą zaraz zerwałem.
– Och, panie narratorze! – krzyknąłem. – Kopę lat, kopę lat! Może pan wejdzie, napije się czegoś? Może wódki, winka, herbatki, kawki…
Przerwał mi kategorycznym ruchem ręki.
– Nie możemy – powiedział poważnie. – Musisz się ze mną udać do Stumilowego. To BARDZO ważne.
– Co się takiego stało, panie narratorze? Kłapouch znów zgubił ogon?
– To też. Ale stała się rzecz gorsza. Puchatek złamał łapkę, potrzebujemy kogoś, kto umie szyć i ma watę.
Muszę się Ci przyznać, że umiem szyć całkiem nieźle. A waty mam od cholery w łazience. Uśmiechnąłem się więc tylko i pobiegłem po niezbędne rzeczy. Kiedy wróciłem, pan Narrator uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął do mnie rękę. Zamiast palców miał wieczne pióra.
Z plecaka wyciągnął jeszcze siedmiomilowe buty, drugą parę – zapasową. Z doświadczenia wiem, że bez nich szybkie podróże po stumilowym lesie bywają cokolwiek uciążliwe. Kiedy już chwyciłem jego rękę (zaplamił mi dłoń atramentem), dostrzegłem nagle coś, co powinno już na starcie wzbudzić moje podejrzenia. Z tyłu jego i moich butów sterczały wielkie metki z napisem MADE IN CHINA.
–  Bardzo się zmienił Stumilowy Las? – zapytałem niepewnym głosem.
Obrócił do mnie twarz. Dopiero teraz zauważyłem wielkie wory pod oczami i nalane policzki.
– Jaki las? – wychrypiał i wypadliśmy z okna w noc.


Patrzę na dosyć spore osiedle z wielkiej płyty, przed którym ktoś kiedyś ustawił tabliczkę z napisem „Os. Stumilowe”, ale ta została wyrwana i teraz tkwi w błocie i śmieciach. Lądujemy tuż obok.
Narrator wyciąga z kieszeni paczkę fajek, zapala szluga, podnosi tabliczkę i wbija w błoto.
– Pieprzone Hefalumpy  – mruczy.
Nie pytam o nic, bo nie ma o co. Przecież mam oczy.
Przechodzimy przez osiedlowe uliczki. W jednej z nich widzę parę Hefalumpów w ortalionach, żłopią piwo pod „Pszczółką”, nawet stąd dociera do mnie zapach. Miodowe z miodem instant i małą ilością alkoholu, wedle najnowszych dyrektyw Unii. Nic dziwnego, że są wkurzone.
Na szczęście nas nie widzą. Kierujemy się w stronę jednego z dziesięciopiętrowych bloków. Kojarzę to miejsce, choć tak wiele się zmieniło.
– Tu mieszka pan Sowa? – pytam.
– Mieszkał – odpowiada. – Willa pana sowy została rozsadzona przez Maleństwo.
Zatrzymuję się jak wryty.
– To ty nic nie wiesz? – pyta.
Zaprzeczam. Zdecydowanie zaprzeczam. Nic nie wiem.
– A słyszałeś o ojcu maleństwa? Nie? Znalazł się w końcu. Mama Kangurzyca chodzi teraz w burce. Maleństwo, cóż, słyszałeś.  Zresztą, to wina Sowy. Nigdy nie chciał się podporządkować, nigdy nie był tolerancyjny. To ma za swoje. Czasem jeszcze pióra znajdujemy. No, rusz się, bo cię Hefalumpy przydybią i będzie miazga.
Ruszam się, nie wiem, co mógłbym powiedzieć. Zresztą, to on tu jest Narratorem.
Wchodzimy na cuchnącą moczem klatkę schodową, wsiadamy do windy. Staram się nie patrzeć na leżące w kącie gówno.
Wysiadamy na szóstym piętrze. Z mieszkania po lewej dobiega głośna muzyka Techno.
– To Kłapouch – wyjaśnia Narrator. – Odkąd dostał prochy na terapii ciągle zaprasza znajomych i balangują do rana. Przyznam, że te piguły naprawdę pomogły naszemu osiołkowi. Nawet brak ogona go nie martwi.
Jakby na potwierdzenie tych słów zza drzwi dobiega znajome ryczenie:
– A TERAZ WLEJ MI W DZIURĘ! AAAHAHAHAHAAA!
– Nie idziemy tam, prawda? – upewniam się.
– Nie. Puchatek mieszka po drugiej stronie klatki. Zaraz obok Krzysi i jej synka. Ich synka, w zasadzie.
Puchatek. Zanim dociera do mnie reszta tego co powiedział, w mojej głowie rodzi się straszne podejrzenie.
– Narratorze, jak Puchatek złamał łapkę? – pytam podejrzliwie.
– Zasłabł na schodach – odpowiada zdawkowo.
Stajemy przed odrapanymi drzwiami. Narrator naciska dzwonek, ale ten nie działa. Puka więc. Otwiera nam nieznajoma mi niedźwiedzica o poszarpanym, szarym futerku. Jest tak wychudła, że łatwo mógłbym pomylić ją z myszką.
– Dobrze, że jesteście – uśmiecha się, ale jakoś niemrawo.
Prowadzi nas do jednego z dwóch małych pokoi. Puchatek leży na łóżku. W jednej łapce trzyma Jointa, druga leży obok, oderwana. Gdyby nie to, nie poznałbym go. Jest brudny i wymięty. Materiał wisi na nim, jak na tyczce. Puchatek wychudł i wygląda bardziej jak strach na wróble z pola Zająca.
– Staaaaaary! – Krzyczy w moją stronę miś. – Całe wieki cię nie widziałam. Widziałem. Widzia… a niech to, kurwa, całe wieki, całe wieki! Siadaj, siadaj. Jadźka, przynieś wódkę!
Nigdzie nie widzę krzeseł, siadamy z Narratorem na podłodze. Myszko-misia wychodzi z pokoju i słyszę jak w kuchni dzwonią o siebie butelki.
– Dobrze wyglądasz – kłamię.
– Prawda? Od kiedy jestem na diecie, świat stał się zupełnie inny! Kurwa – zaczyna się śmiać. – Dieta, hahaha. Dałeś się nabrać? Z początku Jadźka na mnie wymusiła, ale potem… potem wszystko wyssała ze mnie ta kurwa.
– Jaka kurwa? – pytam i sięgam po nici. Chcę jak najszybciej skończyć zabieg i zniknąć.

– Ta… Krzysia, jebana dziwka! – warczy. –  Alimentami mnie poszczuła, uwierzysz?! A sąd jej przyznał, że samotna matka, a jaka ona samotna, skoro mieszka obok? Nawet z synem się widzieć nie mogę! To jest życie? No powiedz mi, stary, co to za życie, co to za kraj?!
Nie wiem, co odpowiedzieć i nie muszę, bo w tym momencie wchodzi Jadźka z butelką i szklankami.
– Ooo, jest moja mała myszka! – krzyczy na jej widok miś. – Jest moja słodka dziupla, mój plasterek miodku, mmmm… no daj, daj, polej gościom.
Kiedy jego żona polewa, szyję długimi ściegami, nie przejmując się zbytnio. Skończyć, uciec, skończyć, uciec…
Napełniona szklanka ląduje obok na podłodze, ale jakoś nie mam ochoty.
– A gdzie Prosiaczek? – pytam, by ciągnąć rozmowę.
– Ten pedał?! Nie wymawiaj jego imienia! Wiesz, co on mi proponował?!
– Nie, ale…
– Parady równości sobie urządza pod oknami. Niech się cieszy, że Kangury dopiero robią następnego, bo już by z niego strzępki…! Strzępki…!
– Tygrysek! TYGRYSEK! – wyję prawie, kaleczę się w palec, ale nie zważam na to.
W pokoju zapada cisza. Przerywam pracę i patrzę na poważne twarze. Jadźka odstawia szklankę i robi szybko znak krzyża.
– Nie wiesz…? – mruczy cicho miś.
– Nie wie – odpowiada za mnie Narrator.
– Tygrysek nie żyje. Wybryknął dwa lata temu z balkonu. Nie miał ubezpieczenia w NFZcie, zanim załatwiliśmy formalności… nawet Kangurzyca przyszła, chciała krew oddać, potem ten Kangur ją pobił, zanim zdążyła… jego już nie było. Zmarł w poczekalni. Królik wyprawił mu niesamowity pogrzeb. Zawsze był z tego królika kawał dobrego sukinsyna, wiesz? Zawsze…
Z guzikowych oczu płyną łzy. Wszyscy patrzą się na mnie tak, jak gdybym to ja zabił Tygryska.
Nie wytrzymuję. Ostatnim ruchem kończę szyć, zrywam się na nogi.
– Ja… muszę iść. Bo będą się martwić. Się zobaczymy, tak?
Nie czekam na odpowiedź, gnam do drzwi, a w siedmiomilowych butach to naprawdę łatwe.
– Trzymaj się, mały! – słyszę jeszcze za sobą głos Puchatka.
Biegnę przez osiedlę, w pędzie mijam zdziwioną grupę Hefalumpów (teraz już mocno podpitych) i olbrzymi bilbord z twarzą Królika (GŁOSUJCIE NA WASZEGO BUDOWNICZEGO, GŁOSUJCIE NA KRÓLIKA – WYŻSZY STANDARD, BY ŻYŁO SIĘ LEPIEJ!).
Przy znów oklapłej tabliczce wzbijam się w powietrze w siedmiomilowym skoku. Gdzieś tak w połowie skoku buty rozpadają mi się na stopach, za to na podeszwach włączają się lampki, migają a z głośniczka leci soundtrack z jakiegoś Anime.
Spadam.

Dalej nie pamiętam.

Comments

comments

Powered by Facebook Comments

Pisarz, zjadacz popkultury, publicysta.