Film

Ale głupie te Star Warsy – 5 problemów TFA

 

„In J.J. we trust!” – wołał świat przed premierą najnowszych „Gwiezdnych Wojen” – miałem swoje obiekcje, gdyż Abrams nie do końca zrozumiał ideę Star Treka, czyniąc (moim zdaniem) z filmu sf typowy blockbuster fantasy – dobrze się sprzedający, ale jednak – fantasy. Z drugiej strony ten sam człowiek stał za rewelacyjnym „Lost”. Poszedłem do kina i wyszedłem z niego z uśmiechem. Im dłużej jednak się zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że nowe „Gwiezdne Wojny” nie są dobrym filmem. Że J.J. Abrams wcale nie dał rady – zrobiliśmy to sami, bardzo chcąc, by ten film był świetny. A wyszło… 

Czym jest dobry film? Czy tylko „widowiskiem”, jak to się teraz ładnie nazywa, po którym wychodzi się z kina rozluźnionym i wraca do swoich zajęć, czy czymś, co w nas zostaje – historią, którą przeżywamy wciąż i wciąż, rozkładając na czynniki pierwsze? Być może i tym i tym, w końcu nie górnolotnych historii oczekuje się po wytworach Marvela, a dobrego widowiska właśnie. Napięcia. Dawki emocji. Z drugiej strony są filmy, które nie powinny schodzić poniżej pewnego poziomu. Dla mnie zawsze takimi filmami były „Star Wars” – mitologia naszych czasów, zbiór wszystkiego, co już było w nowym i smacznym sosie. Moc była pewną filozofią, Jedi i Sithowie narzędziami swoich idei. W nowej trylogii Lucasa, chociaż krytykowanej, pojawiła się wspaniała intryga polityczna, która bardzo dużo wniosła do Uniwersum. To nie były pełne namysłu, filozoficzne filmy, ale też nie były jej pozbawione – szczególnie części IV-VI. Robiły to, co fantastyka zawsze robiła dobrze – przemycały pewne wyższe myśli pod maską prostej historii.

I tu dochodzę do „The Force Awakens” – zaraz po seansie byłem naprawdę wniebowzięty. W trakcie niego, w pewnych momentach miałem w oczach łzy. A potem doszło do mnie, że to po prostu nostalgia. Chciałem by film był dobry, a Abrams sprawił, by nie był aż tak zły. Jak sprytny czarodziej zaczarował mnie na czas seansu i parę chwil później. Każda iluzja jednak kiedyś się kończy – oto parę problemów, które sprawiają, że film nie umie sam siebie obronić. Od premiery minęło dużo czasu, dlatego pozwalam sobie na spoilery.

Nawiązanie

#1 PROBLEM Z ZAWIĄZANIEM AKCJI 

Każda opowieść ma początek – nawet osobne kawałki tego samego cyklu muszą trzymać się pewnej struktury tworzenia opowieści. Powód jest prosty – odbiorca nie może się pogubić. Podobnie jak w IV części, w TFA zostajemy wtrąceni w środek pewnego konfliktu, o którym w gruncie rzeczy niewiele wiemy. Abrams miał ułatwione zadanie, bo w przeciwieństwie do „Nowej Nadziei” widz wie już bardzo dobrze, czym jest i jak wygląda świat SW. A mimo to wykazał się niezgrabnością. U Lucasa w historię jesteśmy wprowadzani stopniowo. Zaczyna się od „trzęsienia ziemi”, haustu powietrza przy ogromie pokazanego nam Gwiezdnego Niszczyciela, potem zaś przenosimy się na farmę do młodego chłopaka, który spotyka mistrza. I wszystko zaczyna się powoli rozkręcać. Abrams, mam takie wrażenie, chciał widza oszołomić natarczywością i terrorem „First Order” – i trochę przesadził. Oto jakaś planeta, jakiś obóz, jakiś człowiek którego nie znamy (chwilę później umiera), tajne plany i pilot rebelii – moment i nadlatuje Imp… First Order, zaczyna się eksterminacja. Akcja gna do przodu na łeb, na szyję. Ani chwili oddechu. Wybuchy, akcja, jeszcze więcej akcji. I tak naprawdę do końca nie wiadomo, co się działo przez te trzydzieści lat, jaka jest sytuacja Republiki, czemu Ruch Oporu ciągle istnieje – czemu istnieje Imp… First Order? Tak się teraz robi filmy, wiem – szybko i widowiskowo. Ale trochę żal, bo po poczuciu dezorientacji nie następuje wyjaśnienie, a film rwie dalej, przeplatając sceny akcji, z humorystycznymi i dramatycznymi – jak w momencie, kiedy niszczona zostaje siedziba Republiki, Rey zostaje porwana, jeszcze nie przebrzmiał mi w uszach krzyk milionów istnień, a tu już Han rzuca dowcipną uwagę o włosach Lei. Jeżeli Abrams chciał swojego widza wrzucić na głęboką wodę, to już go tam pozostawił – i to bez koła ratunkowego.

Fabuła

#2 PROBLEM Z FABUŁĄ 

To, że sama akcja rwie wciąż naprzód, to nawet nie byłby taki problem, gdyby TFA miało coś do dodania swoją fabułą. Ale nie ma. Mamy dziewczynę z pustynnej planety (dla niepoznaki nazwanej Jakku), która zostaje wybrana do misji (i zostania Jedi), która spotyka pierwszego mistrza (Han), który wskazuje jej drogę, a który jeszcze w tym samym filmie zginie pokonany przez badassa nr.2 (jeżeli chodzi o rangę). Mamy postać humorystyczną (Finn), podbijającego serca robota z WAŻNYMI PLANAMI (BB8), które muszą dostać się w określone miejsce i depczące po piętach Imp… First Order. No dobrze, jest jeszcze najwyraźniej wolna Republika, ale z tym problemem Abrams radzi sobie po prostu ją wysadzając, zanim w ogóle coś więcej zostanie o niej powiedziane. Mamy małą bazę Ruchu Oporu, kilku dzielnych śmiałków, wspaniałego pilota-zawadiakę (czyli co by było, gdyby Han wstąpił do wojska), wreszcie JESZCZE WIĘKSZĄ Gwiazdę Śmierci, którą (znów dla niepoznaki) nazwano „Starkiller”. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję przynajmniej na trochę poważniejszą bitwę kosmiczną, ale nie – dzielni rebeliańci znów polecieli w paru na wielką bazę i dzięki odnalezieniu słabego punktu zmietli ją w pył. Jupii. Wielkie zwycięstwo, radość, tajemnicza scena, napisy.

„Gwiezdne Wojny” Lucasa nigdy nie były zbyt innowacyjne, bo czerpały garściami z popkultury, baśni, mitologii. „Gwiezdne Wojny” Abramsa czerpią jednak garściami z… samych siebie, w pewnym sensie zyskując trochę autoironiczny wydźwięk. To po prostu „Nowa Nadzieja” podana jeszcze raz. I jeżeli tamte rozwiązania (kilka X-Wingów vs. wielka baza wojskowa) można zrozumieć poprzez problem pieniędzmi na efekty specjalne (i w ogóle problem z efektami), to już tu cała sprawa wygląda po prostu śmiesznie. Tam to była heroiczna, samobójcza misja dzielnych Rebeliantów, tu oczekiwanie aż „znów im się uda”. Epicki wybuch był po prostu fajerwerkiem, który i tak musiał nastąpić. Nuda.

Rey

#3 PROBLEM Z REY

Sierota, pustynna planeta na peryferiach galaktyki – przeznaczenie w końcu wyciąga rękę. Rey to żeńska wersja Luke’a. Ale podczas, kiedy Luke długo (chociaż i tak bardzo krótko jak na Jedi) odkrywał, czym jest Moc, Rey już od początku filmu jest cudowna. To silna kobieta, wręcz terminator Jedi. Bez problemu pilotuje Sokoła Millennium, mimo, że wcześniej nie miała styczności z tak dużymi statkami. Ba, robi to lepiej niż Han Solo, nawet rozgryzając poszczególne podzespoły statku. Jak się okazuje później, mieczem robi lepiej od szkolonego przez samego Luke’a mordercę innych szkolonych Jedi. Zapewne dlatego, że na plecach nosi kij i na Jakku musiała go używać. Mało tego, kiedy Luke mozolnie poznawał tajniki mocy i dopiero w drugim filmie jest zdolny (przy dosyć dużym skupieniu) przyzwać swój miecz, Rey robi to parę godzin po tym, jak dowiaduje się, że coś takiego jak Moc istnieje – i to w środku walki. A jakby jeszcze było mało – pokonuje w pojedynku na Moc Kylo Rena – tak, dokładnie tego samego człowieka, który na początku filmu samą siłą woli unieruchomił w powietrzu strzał z blastera i nawet niespecjalnie się tym przejął. Rey jest idealna, potrafi wszystko i za co się nie weźmie, to zrobi doskonale. Jak widz się może z nią zidentyfikować? Otóż nie może. Bo Rey jest po prostu zbyt idealna. Kropka.

kylo

#4 PROBLEM Z KYLO 

Czego oczekiwałbym, gdybym wcześniej usłyszał, że w TFA czarnym charakterem będzie osoba, która znienawidziła rodziców, zabiła wszystkich uczniów Luke’a, sprawiła, że Luke uciekł na jakąś planetę i się ukrywa, a w dodatku jest tak silna Mocą, że robi dokładnie to, co Neo z pociskami w „Matrixie”? Na pewno nie skrzywdzonego chłopca, tupiącego nóżką, o wiecznie obrażonym obliczu, który – kiedy jest zdenerwowany – siecze mieczem… pokój w którym się znajduje w przypływie bezsilnej i histerycznej agresji. Ale taki właśnie jest Kylo „Och, Jak Bardzo Chcę Być ZUY” Ren. Na pewno czeka go metamorfoza, ale obraz który dostaliśmy na początku filmu zupełnie nie pokrywa się z tym, co dzieje się w trakcie. Myślę, że uczniowie Luke’a musieli mieć po prostu pecha i sami nabili się na swoje miecze. Albo wydrapali sobie oczy, kiedy Kylo zaczął tupać nogami i krzyczeć przez łzy, że ich nienawidzi. Pomysł, by „drugi Vader” zamiast opanowanego i mrocznego Lorda był załamanym i cierpiącym młodzikiem jest sam w sobie dobry. W końcu Vader też skrycie cierpiał. Ale Kylo Ren jest po prostu żałosnym nieudacznikiem, którego film bezskutecznie próbuje kreować na wielkiego wojownika Ciemnej Strony (tylko, że z problemami osobowościowymi).

Phasma

#5 PROBLEM Z PHASMĄ

Kiedy ogłoszono, że niezwykle utalentowana Gwendoline Christie wcieli się w Kapitan Phasmę, byłem pewien, że to będzie COŚ. Chociaż osobiście widziałem w niej potencjał na wspaniałego, mrożącego krew w żyłach Sitha. Wyobraźcie to sobie. Ale trudno się mówi. Ona na pewno będzie świetnym czarnym charakterem. Czyżby? Fanatyczka First Order bez chwili wahania pomaga Rebeliantom i… tyle ją widać. Nie wątpię, że jej postać zostanie rozwinięta w następnych filmach, ale i tak już straciła na wiarygodności. W dodatku nie została prawie w ogóle wykorzystana. Kiedy Poe Dameron pojawiał się i znikał (chociaż nie wiadomo skąd tak naprawdę), ona tylko przemknęła przez film. Wielka, wielka szkoda.

Jak lubić nowe „Star Warsy”, kiedy jako sam, pojedynczy film, nie umieją się obronić? Kiedy tak rażące błędy pojawiają się, psując całą radość? Da się – to dalej dobre widowisko. Dla każdego fana Sagi to nostalgiczna podróż, mimo wszystko dająca dużo dobrych emocji. Niestety, zmuszony jestem ocenić, że – chociaż podoba mi się kinowy odwrót od nadużywania CGI – jest to najgorsza część „Gwiezdnych Wojen”. Pełna niezłego humoru („kciuk” BB8), zwrotów akcji, a także przygody. Co z tego jednak, kiedy nie radzi sobie sama ze sobą? Kiedy twórcy nawet nie wysilili się na złudzenie oryginalności w kwestii fabuły, czy bardziej wiarygodny rozwój postaci? Kiedy Abrams, tak bardzo starający się zrobić dobrze fanom starej trylogii, pomija nową tak, jakby nie miała miejsca? „The Force Awakens” to nie jest zły film. Mimo wszystko – miałem na ustach uśmiech. Iluzja się udała, magik zrobił Show i dało mi frajdę. To było dobre widowisko. Szkoda, że tylko widowisko.

Comments

comments

Powered by Facebook Comments

Pisarz, zjadacz popkultury, publicysta.