Krótkie recki #1 – Star Trek into darkness
Otwieram nową serię wpisów na blogu. Będzie ona bardzo krótka. Oto recenzje. Krótkie recenzje. Nie ekstremalnie krótkie. Po prostu – krótkie.
Bez zbędnego lania wody.
Najnowszy film J.J. Abramsa to bardzo piękne widowisko kosmiczne. Ma tak wiele eksplozji, że nawet Michael Bay założyłby ochronne okulary. Jest też tak pełen widowiskowych efektów specjalnych, że nie należy się dziwić, iż Abramsowi znowu nie starczyło czasu, by pokazać nam psychologię bohaterów, czy choćby przybliżyć się do tak znaczącej dla tego konkretnego cyklu Sf filozofii i wszelakich głębszych przemyśleń. Być może J.J. Abrams uczynił tak w trosce o swoich widzów, którzy wychodzą z kina zrelaksowani, wypoczęci (jeśli nie licząc zmęczonych oczu), z uczuciem, jakby fabuła – lekka jak morska bryza i piasek z dzikich plaż nudystów – dosłownie przeciekła im między palcami.
Star Trek to film cudownie lekki, jak pokaz sztucznych ogni w letnią, pogodną noc. Zdecydowanie widać, że J.J. Abrams ostro przygotowuje się do reżyserowania VII części Gwiezdnych Wojen. Ba, można nawet by przewidzieć fabułę:
„Dawno dawno temu w odległej galaktyce powstała wyrwa czasowa i wszystko co się do tej pory wydarzyło, nie wydarzyło się. Na pewnej planecie istnieje objazdowy cyrk Jedi, pokazujący sztuczki z Mocą, takie jak zdalne przywoływanie kufla z piwem, czy wypalanie w grodziach zdezelowanych statków dziur za pomocą fazerów świetlnych. Nagle z innego uniwersum, do szefa cyrkowej organizacji, grubego Yody przybywa jego alter ego informując o zagrożeniu ze strony Szyitów…”
Na koniec – wymowny Screen:
Comments
Powered by Facebook Comments