Spacer #2 – Pierwszy stopień do Pokoju
To już? Znów czas, na gawędę? Tak – to czas. Opowieści są jak rzeki – zbyt długo wstrzymywane, w końcu zaczynają rozsadzać tamę, przelewać się górą. Porywają, niczym spieniona fala powodzi, całkowicie poza kontrolą. Ta opowieść nie jest inna, dlatego czas. Nim się przeleje. Otwórzcie ze mną śluzę, dajmy się porwać.
Jedną z najlepszych rzeczy na wędrówkach są poranki. Kiedy budzisz się i wiesz, że kolejna noc minęła, a las cię zaakceptował – jesteś teraz jego częścią. Miasto i jego problemy zostały gdzieś w tyle. Już o tym nie myślisz. Jeden dzień i jedna noc – tyle wystarczy, by przesiąknąć ciszą, pogłębić zmysły i się uspokoić.
I ja się wyciszyłem. Drzewa szumiały, kiedy otworzyłem oczy. Sam z siebie, bez natrętnego budzika. Wiedziałem też, że nie muszę wstawać od razu. Mogłem leżeć i myśleć, rzecz coraz rzadsza w szybkim, cywilizowanym świecie. Myślałem więc, a lekki wiatr wdzierał się przez ścianę lasu i poruszał liśćmi na jego brzegu. W małym jeziorze obok obozu coś pluskało, gęgały dzikie kaczki.
Moi dwaj przyjaciele spali jeszcze, kiedy niespiesznie wychodziłem z namiotu. Spali, kiedy szedłem po wodę do oddalonego o parędziesiąt metrów potoczku. Spali też, kiedy pakowałem śpiwór i karimatę. Obudzili się, kiedy otworzyłem puszkę tuńczyka.
Po raz pierwszy spróbowałem zrobić to nożem. Doszedłem do wniosku, że jest to łatwiejsze, niż standardowy otwieracz.
Pamiętacie, jak mówiłem, że tym razem nie było naszym zamiarem robić wielokilometrowych marszy? Liczył się spacer, wiosenne rozprostowanie nóg, trochę dobrego czasu i wiosennej pobudki. Tego dnia też tak myśleliśmy, dlatego niespiesznie ruszyliśmy dalej.
Wkrótce miało się okazać, że każde postanowienie jest z góry skazane na niepowodzenie. Tak, jak jest to zapisane w ogólnej idei naszych wędrówek – bez planu i mapy.
Droga
poprowadziła nas dalej, na „państwowe, obłożone zakazami stawy” – jak ujął to poprzedniego dnia starszy z dwóch chyba-nie-za-bardzo-legalnych drwali. Wiatr, tłamszony przez rozległe lasy wokół, mógł się tu wreszcie rozpędzić, co było nam bardzo na rękę. Początek kwietnia przyniósł bowiem niespodziewanie wysoką temperaturę.
Gościniec ziemnych grobli biegł najpierw koło budynku uprawnionych rybaków, potem bogatej hacjendy (bo inaczej nie nazwę dużego, sterylnego domu z równie sterylnym trawnikiem jak z okładki katalogu Castoramy). Patrząc na wodę i czując na skórze chłodny dotyk wiatru, miałem wielką ochotę na kąpiel. I być może zamoczyłbym nogi, siedząc na brzegu jednego ze stawów i ćmiąc fajkę, gdybyśmy rozłożyli się obozem gdzieś bliżej. Nikt z nas nie chciał jednak rozbijać się tak blisko trzech położonych nad stawami domostw. Jak to określił Franek:
– Ci ludzie raczej nie przyjęliby nas, gdyby w nocy zaskoczyła nas burza.
Mówił o „burżujach”, sam mając burżujską przeszłość. Nie miałem oporów, by mu uwierzyć, choć – gdyby nadeszła burza – najpewniej spróbowałbym poszukać schronienia. Wyładowania atmosferyczne w obozie w lesie, tuż koło rozległych zbiorników wodnych to nie jest najlepsze połączenie.
Zresztą, właśnie z obawy przed złą pogodą, złożyliśmy tego wieczora zobowiązanie, którego nie sposób było nie dotrzymać… a które okazało się prawdziwą próbą charakteru.
Ciekawość
to pierwszy stopień do piekła – tak mawiają. Nikt jednak nie uściślił, gdzie to piekło się znajduje.
Niezdrową fascynację, jeszcze przed spacerem, wzbudziła w nas wieś Pokój, leżąca na północ od dwóch starych stawów Zofii i Fryderyka. W przeciwieństwie do popularnych w naszym kraju „drogówek”, czyli wsi na planie jednej drogi, Pokój cieszy się budynkami na planie koła, zaś sercem wsi jest duże rondo. Widok, jaki prezentuje sobą z dużej wysokości (a więc i na mapie googla) jest cokolwiek dziwaczny i niepokojący. Koło i odchodzące od niego promienie.
Obóz rozłożyliśmy po przejściu zaledwie paru kilometrów (sześciu, może ośmiu) w środku lasu. Tradycji musiało też stać się zadość – za każdym razem od półtora roku ktoś z nas znajduje czaszkę. Tym razem były to bielejące pod drzewami kości bobra, które Franek skwapliwie przywiązał sobie do plecaka. Tak poznaliśmy Justina.
To był wciąż ranek – nie umiem dziś określić, która mogła być godzina. Zapowiadało się więc budowanie wzorcowego obozu. Całość popsuł Alak, który musiał zapytać:
– A może droga, ta którą przecinaliśmy, biegnie do Pokoju?
Tak właśnie Spacer zamienił się w Wędrówkę, bowiem trójka ciekawskich istotnie doszła wspomnianą wyżej drogą do tej jedynej w swoim rodzaju wsi. Dopiero na miejscu, koło mapy, konstatując dwa fakty: Że przeszli właśnie jakieś dziewięć, lub dziesięć kilometrów w jedną stronę i tyle samo czeka ich z powrotem, oraz, że jeśli już muszą koniecznie skorzystać ze sklepu (w końcu po coś chodzi się pod namiot do lasu), to jakieś cztery, pięć kilometrów w drugą stronę od ich obozu są dwie inne wioski.
Wesołą przygodę spuentowali więc na ławce w Pokoju, pijąc napoje energetyczne i obserwując przejeżdżające opodal samochody. Jak przystało na ludzi lasu.
Po kolejnych dziesięciu (być może mniej, jako, że wybraliśmy inną trasę) kilometrach byliśmy znów w obozie. Słońce właśnie zaczynało chylić się ku zachodowi.
– Wyszliśmy na spacer – zauważył kąśliwie Franek, wyjmując z reklamówki paczkę czipsów.
Justin Bober wyszczerzył do nas zęby.
Zobowiązanie
Las przyjął nas w swoje ramiona, a my to zlekceważyliśmy. Tego wieczoru mieliśmy usłyszeć zapowiedź kary. Subtelną, jak mały kamyczek w bucie.
Zaczęło się, kiedy rozpalałem ogień. Jako samozwańczy mistrz ognia, jestem odpowiedzialny za to najważniejsze miejsce w obozie. Ogień zasyczał, kiedy spadły na niego krople. Nieprzyjemny i źle widziany jest deszcz w środku lasu. Zwłaszcza, jeśli gdzieś daleko słychać grzmoty.
O burzy mówiłem już wcześniej – burzę da się przeżyć, ale nie jest to miłe. Zwłaszcza w miejscach narażonych na uderzenia piorunów, jak właśnie płaskie tereny i zbiorniki wodne. Albo jak szczyty gór, w okolicy radio przekaźników. Burza nie jest miła, choć piękna – oczywiście. Dlatego właśnie zaczęliśmy zaklinać przyrodę, by tym razem jej nie było.
Zaryzykowałem nawet obietnicę udania się w niedzielę na mszę. Musicie wiedzieć, że nie jestem zwolennikiem rytuałów Kościelnych, choć nigdy nie zbliżyłem się do ateizmu. Wręcz przeciwnie – od kiedy katolickie gimnazjum sprawiło, że doszedłem do takich, a nie innych wniosków na temat religii (nie wiary), znalazłem wiele odpowiedzi i ścieżek – paradoksalnie – łączących wszystkie religie świata, nie zaś dzielących… choć jest to temat na inną rozmowę.
Obiecałem więc, że jeśli się rozpogodzi, udam się w niedzielę na mszę razem z człowiekiem Kościoła, Alakiem i człowiekiem bez Kościoła – Frankiem. Zobowiązanie to musiałem wypełnić, gdyż pięć minut później w groźnych, jak się wydawało, chmurach, zrobiła się mała dziurka – tuż nad naszym obozem. Tej nocy przy ogniu mogliśmy ćmiąc fajki oglądać gwiazdy.
Las jednak nie wybacza – karę, nawet odroczoną, musieliśmy ponieść. I w głębi swojej duszy każdy to podejrzewał.
Choć o tym – już następnym razem.
Comments
Powered by Facebook Comments