Absurdy świata,  Felieton

O MAŁEJ, CIEMNEJ SYRENCE

Tytułem wstępu:
 
Od razu zaznaczam: wiem, że temat jest gównoburzogenny, ale nie chcę robić gównoburzy. Mógłbym więc zamilknąć i nic nie mówić, ale wtedy z powodów polipoprawnych musiałbym się samozakneblować, co też nie jest przecież wskazane. Oczywiście, znajdą się na pewno śmieszki i ludzie, który od razu pokażą, jak bardzo są zniesmaczeni podnoszeniem tego tematu, że niby chcę bić pianę, że mam nieczyste intencje, że chcę wywołać gównoburzę… nie, chociaż mam świadomość, że pewnie taka będzie, nie chcę gównoburzy. Uważam, że chociaż się nie zgadzamy ze sobą, to właśnie rozmowa i wymienianie się poglądami mogą nas rozbudowywać jako ludzi – szczególnie otwarcie się na poglądy przeciwnie skrajne. Mówiąc „otwarcie się”, mówię o tolerancji tego, że takie poglądy istnieją, nie o akceptacji ich. Nauczyłem się, że niestety z tolerancją mają największy problem ci, którzy do tej tolerancji nawołują… lub też w ich przypadku taka hipokryzja jest najbardziej widoczna.

Nie oznacza to oczywiście, że trzeba tolerować oczywisty rasizm, ale trzeba też mieć wyczucie i wiedzieć, czym rasizm jest, a czym tak naprawdę nie jest. Bardzo łatwo jest przecież nazwać coś rasizmem i już – nie zaprzątać sobie sobie głowy opiniami, które są niewygodne dla naszego światopoglądu. Dzisiaj to szczególnie łatwe, takie mam wrażenie.
 
Więc na pewno znajdą się i tacy, którzy takim znudzonym tonem napiszą „Michał… ale zostaw to już, po co znów o tym mówisz…” – mówię, bo mogę mówić. Dogłębnie nie zgadzam się z światopoglądową cenzurą. Jest takie powiedzenie nawet, że jak chcesz wiedzieć, kto tobą rządzi, to sprawdź, kogo nie wolno ci krytykować. No a ja „trzon” swojej osobowości zbudowałem na swojej wolności. Wolności do wyznania, wolności do wypowiedzi i do poglądów. Nie zniosę – po prostu nie i już – myśli, że ktoś mi się każe zamknąć i nie mówić tego, co myślę. Tak samo jak nie rozumiem, jakim cudem ludzie potrafią oceniać kogoś – w całości, jako całą jego osobę, tylko po paru zdaniach na fejsie. Każdy – i ja i Ty, jesteśmy czymś więcej, niż te parę zdań na fejsie. Powierzchowność w ocenie jest czymś, co istnieje, ale nie potrafię tego zrozumieć. Dlatego w znajomych mam tak wiele osób, których światopogląd dogłębnie się z moim rozmija. Bo je lubię. Mimo, że – wedle fejsowych prawideł – powinienem cisnąć z nich bekę pod każdym postem, bo to takie śmieszne przecież, że ludzie nie są tacy sami i mają różne patrzenie na te same problemy – koniecznie z xD. Ironiczne xD jest tutaj obowiązkowe.
 
Wracając do tematu:
 
Nie, nie boli mnie szczególnie to, że Disney zaprezentował ciemnoskórą aktorkę w roli Ariel. Nie dziwi mnie też to w ogóle, Disney jest firmą, firma musi zarabiać, dzisiaj, jeśli przypodobasz się feministkom, LGBT+, czy ciemnoskórym – zarabiasz. Takie są prawidła, które dla mnie są tak samo zrozumiałe, jak i zwyczajnie słabe i żenujące. Przecież to oczywiste, że ci ludzie nie podzielają tych światopoglądów. Oni na tych światopoglądach trzepią kasę.
 
Paręnaście osób śmieje się z reakcji na ciemną Arielkę, mówiąc „No tak, bo wiadomo, jakiego koloru są syreny przecież”. Co oczywiście jest absurdalne (i mające pokazać absurd mówienia o kolorze skóry Arielki – znaczy, że może mieć ciemną skórę), ale dla mnie stanowiło punkt wyjścia do pewnych przemyśleń. Mianowicie – gdyby syreny istniały, to jakiego koloru miałyby skórę? Ciemną, czy jasną?
 
Ciemny pigment to następstwo dużej ilości promieni UV, skóra broni się przed nimi, wytwarzając go. Dlatego ludzie mieszkający w miejscach nasłonecznionych są ciemniejsi. Wiemy o tym dobrze wszyscy. Gdzie żyłyby nasze syreny? Zapewne w wodach, gdzie słońce jeszcze dociera, ale mimo wszystko na dosyć dużych głębokościach, by zmieściły się tam ich zamki i wieże. Im głębiej, tym mniej promieniowania dociera pod wodę. Najprawdopodobniej więc nasze syreny byłyby raczej… blade.
 
Inna sprawa, że aktorski film to adaptacja, która się rządzi swoimi prawami. Tzn – może nie być wierna oryginałowi. Więc w teorii sprawa zmiany koloru skóry nie powinna być szeroko komentowana.
 
(I tu zrobię przerwę na mały wtręt: dla niektórych w ogóle zwracanie uwagi na kolor skóry Arielki jest rasizmem. Czy w takim razie wedle tej teorii, wybieranie aktorki ze względu na kolor skóry (a przecież Disney właśnie dlatego ją wybrał – bo to przyniesie kasę), także nie jest przejawem rasizmu?)
 
Wracając do tematu: jasne, adaptacja to adaptacja. I podejrzewam, że liczba osób, które zwracają na to uwagę, byłaby wielokrotnie mniejsza – powiedziałbym, że nawet marginalna – gdyby nie pewien trend widoczny w mediach. I chyba z tym każdy odbiorca popkultury się zgodzi, że ten trend istnieje. Trend, by postacie oryginalnie białe, stawały się ciemnoskóre we wszelakich „adaptacjach”, „remake’ach” etc. Ten trend jest na tyle widoczny, że naprawdę dyskutowanie z nim jest bezsensowne.
 
Wobec czego niektórzy powiedzą, że to dobrze, że tak jest, w końcu popkultura jest kierowana dla wszystkich osób, o wszystkich kolorach skóry i wyznaniach, powinna być więc różnorodna.
 
I jasne, jak najbardziej się z tym zgadzam. Chociaż nie sądzę, by robienie filmów „dla każdego” miało sens, bo wtedy jest to film trochę „dla nikogo” – zwłaszcza, jeśli robi się go nie z myślą o tym, by był dobry, ale by był różnorodny. Bardzo wiele dzieł kultury ma, moim zdaniem, z tym problem.
 
Ale wracając – nie mam nic przeciwko czarnoskórym bohaterom. Wielbię Blade’a. Wszystkie (no, większość) role Samuela L. Jacksona to dla mnie sztos sam w sobie. Django to w ogóle jest wspaniałość. Tylko, widzicie, jest jedna różnica – to są (w większości) bohaterowie, którzy od początku do końca są ciemnoskórzy.
 
Jasne, powiecie, że to nie przeszkadza dalej temu, by postacie oryginalnie białoskóre, były w adaptacjach czarnoskóre. I tak i… nie. Bo jednak dowodzi to po pierwsze tego, że twórcy są zwyczajnie leniwi – bo łatwiej jest zabrać starego bohatera i ubrać go w nowe kolory, po drugie pazerni, bo gwarantuje im to kasę, a po trzecie… pokazuje to trend, by na siłę robić dobrze danej grupie społecznej, robić szum, bo to też przyniesie kasę, no i przepychać tą polityczną poprawność, o której się mówi jednocześnie, że jej nie ma.
 
To nie działa, serio. Ludzie nigdy nie lubią, jak coś się wprowadza siłą, czy zmienia się ich ulubionych bohaterów, jak im się robi na złość. To tylko pogłębia podziały, bo ci, którym to nie odpowiada wkurzają się, a ci drudzy wyzywają ich od rasistów, albo cisną sobie ironiczną bekę… to nie tylko nie zmniejsza rasizmu, ale i go zwiększa – pogłębiające się rozłamy i podziały na dwie strony „frontu” światopoglądowego sprawiają, że gdzieś tam po obu stronach, coraz więcej osób dołącza do tych skrajnych środowisk, w których kwitnie sobie nietolerancja i rasizm. Nie ten taki, którym obrzucają się ludzie na fejsie, ale ten prawdziwy – z jednej strony od tych, którzy są coraz bardziej zniechęceni tym, jak im się coś próbuje narzucić, wepchnąć siłą do gardła, udowodnić, że źle myślą, źle żyją, że są rasistami, z drugiej tych, którzy są fanatykami „anty rasizmu” i gotowi są prawie zabić tych, którzy się w tym z nimi nie zgadzają, nie bacząc nawet na to, że stoją z sobą w sprzeczności…
 
Jestem przekonany, że nikt by się nie obraził za nową bajkę Disneya o ciemnoskórej syrence, księżniczce – a przynajmniej kiedyś. Dzisiaj, w czasach, w których w najnowszym Battlefieldzie dodawane są kobiety w misjach historycznych, gdzie jednak fajnie byłoby oddać cześć prawdziwym bohaterom często naprawdę niemożliwych misji, czy gdzie co chwile z bohaterów oryginalnie białych, tworzy się ciemnoskórych (czarny Lancelot, czarny Cazar, czarna Hermiona, można wyliczać i wyliczać), kiedy wiadomo, że jakiekolwiek działanie w drugą stronę zostałoby po prostu storpedowane i zatopione… to już by po prostu nie wyszło.
 
I jest jeszcze ostatnia kwestia: czy to naprawdę przeszkadza, że Arielka (czy ktokolwiek inny) ma ciemną skórę? Przecież liczy się to, jakie są zdolności aktorskie aktorki, a nie jej kolor skóry, bo patrzenie na kolor skóry to rasizm! Powtórzę – w takim wypadku Disney jest rasistowski.
 
Ale odpowiedź na to jest taka: i tak i nie. Przeszkadza w kontekście tego, co się dzieje w popkulturze od pewnego czasu. Przeszkadza, bo film jest sztuką wizualną i kiedy bohater wygląda inaczej, niż się przyzwyczaiłeś, że wygląda – jest po prostu „kimś innym” – i nie mówię o rysach twarzy, ale właśnie kolorze, czy płci, to może to powodować dyskomfort. Nie związany w żadnym stopniu z rasizmem. Możesz lubić tą aktorkę/aktora, chętnie zobaczyłbyś jakikolwiek inny film z nią/nim, ale nie jest to „ta postać”. Nie jest to Arielka, nie jest to Roland, nie jest to James Bond. I koniec. Fajnie, że istnieją ludzie, dla których to nie jest problemem, ale istnieją i tacy, dla których jest. I nie ma to nic wspólnego z rasizmem, jest to po prostu przyzwyczajenie – to samo czułbyś, gdyby Twój najlepszy kumpel pewnego razu nagle przyszedł do ciebie jako zupełnie inna osoba. No czułbyś się z tym dziwnie. W końcu byś to zaakceptował, jasne. Ale ludzie nie chcą się stresować, czy czuć niekomfortowo, kiedy obcują z popkulturą. Nie chcą by im ktoś wpychał na siłę jakąś ideologię. Nie chcą, by ktoś im prawił morały i mówił, jak mają żyć, czy myśleć, a jak myśleć nie mogą, by nie być rasistami/seksistami/etc.
 
Ludzie chcą obcując z popkulturą dobrze się bawić.
 
I jeśli ta popkultura potrafi przy tym wprawić ich w stan zadumy, dać powód, by sami pomyśleli o ważnych kwestiach (co doskonale robi taki reżyser jak DARREN ARONOFSKY na przykład), to jest to powód, by okrzyknąć dany tekst kultury „dziełem”. Dobrym filmem, dobrą grą, dobrą książką, która zostawia w nas ślad. Świetnie jest, kiedy są to przemyślenia, które zupełnie nie zgadzają z naszym światopoglądem. We mnie na przykład wzbudził to film „Trzy billboardy za Ebbing Missouri”, czy też „Mother!” wspomnianego wyżej wirtuoza filmu.
 
Ale kiedy film – czy też jakiekolwiek dzieło – stoi nad nami z wałkiem i za pomocą ideologicznego ruchu próbuje wmusić nam pewne koncepcje, bo inaczej jesteśmy rasistami, wzbudza to całkiem zrozumiałą niechęć. A kiedy na niechęć odpowiemy oskarżeniami o rasizm, beką (koniecznie z xD), wyśmianiem, nie ma się co dziwić, że każdy kolejny film, każde dzieło, kiedy na siłę wpychana jest postać z „uciśnionej” grupy, powoduje żywe emocje, szum i… sprzeciw.
 
Ostatecznie kończy się właśnie na tym, na co już zwracałem uwagę – na pogłębiających się podziałach i coraz większej radykalizacji.

Comments

comments

Powered by Facebook Comments

Pisarz, zjadacz popkultury, publicysta.