Pączki czwartkowe
Znalazłem sobie pączka. Nie kupiłem, ale właśnie – znalazłem. Ładny, duży, pękaty wręcz, ociekający lukrem. Jeszcze ciepły.
Poszliśmy razem do domu, za rączkę, by nie budzić podejrzeń. W końcu pączek i człowiek to przyjaciele od lat, szczególnie w czwartki… takie, jak ten.
Z początku nie mógł się zaaklimatyzować. Kot patrzył się na niego łakomie, to mogło wzbudzać konsternację.
Zrobiłem herbaty. Mocnego eral grey’a – tak, jak lubię. Pod pachę wziąłem książkę, padło na Rowling, bo dostałem wczoraj od dziewczyny na urodziny. Kochana dziewczyna.
Usiedliśmy sobie na kanapie, kot pod. Wypiłem parę łyków, od razu mi się w głowie przejaśniło.
No i nareszcie – konsumpcja.
Chwyciłem go mocno, ścisnąłem lekko, wgryzłem się z całej siły, przebijając warstwę lukru, puszyste ciasto, aż wreszcie środek. Marmolada, czerwona, słodziutka pociekła mi po brodzie, zaplamiła kanapę, część spadła na ziemię – tam czekał kot. Kochana Lamia mrucząc zlizała ożywcze wnętrzności pączka z podłogi i wskoczyła mi na kolana, domagając się więcej.
Zanim doszedłem do połowy, trochę się rzucał, krzycząc coś w rodzaju „Nie, nie, zostaw, nie, nie, nie, nie jestem pączkiem…!”
Dziwne te pączki, kto je tam zrozumie?
Ale dobre.
Comments
Powered by Facebook Comments