Co jest nie tak z „Nowym początkiem”?
„Arcydzieło!” – usłyszałem i poszedłem do kina. Film SF ostatniej dekady? Arcydzieło „twardej” fantastyki naukowej? Niesamowity film o pierwszym kontakcie z obcymi? – Takie opinie zalewały mnie od wielu dni i było kwestią czasu, aż w końcu wyląduję w kinie. A że okoliczności były sprzyjające, zrobiłem to jak najszybciej. I… nie wyszedłem w pełni usatysfakcjonowany.
Nie zrozumcie mnie źle, „Arrival” to nie jest zły film. Ba – mogę śmiało powiedzieć, że jest filmem dobrym. Gra tu niemal wszystko, co grać powinno. Ale są też i minusy, które każą mi powiedzieć jasno: według mnie w tym dziesięcioleciu – ba, w ostatnich paru latach – było parę dużo, dużo lepszych filmów science fiction. Ale o czym ja konkretnie mówię? Cóż, wypunktujmy sobie. Ale póki co:
UWAGA SPOILERY
Zacznijmy od tego, co jest dobre w „Arrival” – bo krzywdzącym dla filmu byłoby tego nie wymienić.
- Kameralność.
Film ma taki pomysł: zero rozwalania Nowego Jorku, zero bomb atomowych, czy pokazywania zniszczenia Białego Domu. Miła niespodzianka – tym razem kosmici nie niszczą USA, a po prostu sobie wiszą. I nie tylko nad stolicą popkultury. Twórcy nie zapomnieli, że prócz Ameryki jest też świat. Więc tajemnicze statki wyglądem przypominającym kamienie używane do masażu wiszą sobie na całym świecie w – wydawałoby się – losowych miejscach. Co jest wielkim plusem – akcja filmu rozgrywa się w zasadzie w paru pomieszczeniach. Głównie jest to wojskowa baza i statek obcych. I tyle. Czasem mamy przebłyski ze świata… ale to tyle. Baza, bohaterowie, jak i cały film są odcięci od świata i skupieni na obcych.
- Powolna akcja
Jedno wynika z drugiego. Akcja tego filmu rozgrywa się powoli, nieśpiesznie. Widz oswaja się z obcymi tak, jak oswajają się z nimi bohaterowie. Więcej – ma czas na zastanowienie się nad zagadkami języka obcych. Nie ma szybkiej akcji, nie ma wielu jej zwrotów. Nie ma strzelanin i wybuchów.
- „Science” w fiction
No i wreszcie to, co jest najważniejsze – chyba pierwszy raz widzę film tak bardzo skupiający się na prostej prawdzie, że spotkać się z obcymi to jedno. Ale zrozumieć – coś zupełnie innego. Nasze Heptapody to rozwinięte połączenie kałamarnicy z… hmm… no właśnie, czym? „Rączką” z rodziny Adamsów? Sam ich projekt nie jest taki głupi – po pierwsze bazuje na sporym prawdopodobieństwie, że inne białkowe życie wcale nie będzie myślało podobnie jak my. Mówiło podobnie jak my. Rozumiało podobnie jak my. Po drugie okazuje się, że niektóre ośmiornice czy kałamarnice (nie pamiętam dokładnie) są w istocie bardzo inteligentne. Ba – używają narzędzi i w jakiś sposób się ze sobą porozumiewają czymś, co w dużym uproszczeniu można uznać za język. Mają tylko jeden problem – nie uczą się od siebie. Stąd każdy osobnik startuje od zera i nie zachodzi w ich gatunku ewolucja. W „Arrival”mamy do czynienia z czymś, co ewoluowało, ale ich pojęcia i sposób wyrażania się bardzo różnią się od naszego – choćby tym, że ich język i mowa nie są ze sobą zbieżne. Dlatego zagadka jak przejść od prostego powiedzenia „część” do „dlaczego tu jesteście” jest tak pasjonująca.
Co poszło nie tak?
- Nieskomplikowana fabuła
Jak na złość kameralność i powolna akcja sprawiają, że czegoś mi w tym „arcydziele” brakowało. Miałem wrażenie, że oglądam rozciągniętą do prawie dwóch godzin krótką formę. I znów – nie zrozumcie mnie źle. Nic z filmu bym nie wykasował, ale brak pewnych zwrotów akcji, czy w pewnym momencie nawet napięcia sprawił, że czułem się jakbym… hm, sprowadźmy to do książki: wyobraźcie sobie, że kupujecie książkę opartą na TYLKO jednym pomyśle i jednostajnym tempie akcji. Pomysł jest super, ale znacznie lepiej sprawdziłby się w opowiadaniu. Tutaj sytuacja jest podobna – po wyjściu z kina wiedziałem, że sam pomysł mi się podoba. Ale miałem też wrażenie, jakby przez większość filmu nie za wiele się działo. Niewątpliwie minus ten wynika z wymienionych wyżej plusów, ale wiem też, że prawdziwi wirtuozi kina potrafią zrobić film, który trzyma w napięciu a jednocześnie może być spokojny i kameralny. Wystarczy wspomnieć o „Moon” z 2009 roku, albo niedawnym „400 days” z 2015. I chociaż wspomniane filmy mają mniejszy rozmach i swoje wady, to tą jedną rzecz pokazały – w mojej opinii – lepiej.
- Przewidywalne zakończenie
No i to mnie chyba najbardziej ubodło. Już po połowie filmu wiedziałem – nie dociekałem a wiedziałem – jakie będzie zakończenie. Nie, nie czytałem wcześniej pierwowzoru. Nieskomplikowana fabuła i dosyć wyraźne początkowe aluzje w formie „retrospekcji” czy może bardziej „wizji” głównej bohaterki dawały zbyt mocne wskazówki co do tego, jak film się zakończy. I kiedy wreszcie się to stało, nie byłem zachwycony. Nie pomaga też dosyć SUGESTYWNE tłumaczenie „Arrival” jako „Nowy początek”. Naprawdę, drodzy tłumacze? Przecież to w zasadzie zdradza całą intrygę!
Mógłbym się jeszcze przyczepić do samego pomysłu na zakończenie. No bo jak to – przylatują kosmici, by obdarzyć ludzkość swoim językiem, który sprawia, że widzi się przyszłość, ponieważ chcą pomocy ludzkości za 3000 lat? Cóż, mnie się to wydało trochę naciągane. Ale dobrze – mogę to zaakceptować. Czemu nie. Niech będzie. Gdyby nie było to tak oczywiste i podawane widzowi niemal co drugą scenę od początku filmu!
Czy więc „Arrival” to film dekady? Arcydzieło SF? Nie, ani trochę. Większe wrażenie wzbudził we mnie „Interstellar”. Niemniej warto się z tym filmem zaznajomić. Ostatecznie – to kawałek naprawdę dobrego kina SF.
Zresztą – przypatrzmy się hitom gatunku z ostatnich 10 lat, które warto przypomnieć a które – przynajmniej według mnie – były o wiele lepszymi filmami SF. A przynajmniej takimi, które warto polecić – nie wszystkie można porównywać.
- Incepcja
- Interstellar
- Deja Vu
- Marsjanin
- Wyścig z czasem
- Mr. Nobody
- Ona
- Niepamięć
- Chappie
- Trascendencja
- Geneza planety małp
- (nie no, jaja sobie robię – nie mogłem się powstrzymać, wybaczcie)
- Moon
- Władcy umysłów
- Pandorum
- Cloverfield Lane 10
- Repo Men
- Sunshine
- Europa Report
- O dziewczynie skaczącej przez czas
Comments
Powered by Facebook Comments