Nie takie złe „Prequele” jak je malują – w obronie Star Wars
Grudzień i premiera „Łotra 1” to dobry czas, by przypomnieć sobie sagę Gwiezdnych Wojen. I niezmiennie, jeśli mówimy o „Sadze”, to zatrważająca liczba fanów powie; „ale dla mnie prequele nie istnieją”, lub też będzie miała do nich spore zastrzeżenia. Uważam też, że nielubienie trylogii prequeli stało się swego rodzaju modą, wyznacznikiem „prawdziwego fana Star Wars”. Jeszcze lepiej, jeśli do tego nienawidzi się Lucasa – twórce tego całego zamieszania. Doprowadziło to nawet do sytuacji,w której J.J. Abrams robiąc TFA jakoś tak dziwnie „pominął” istnienie Starej Republiki. Można lubić TFA, lub nie, ale jedno trzeba przyznać – Abrams i spółka zrobili film, który musiał być bezpieczny. Nie dodający zbyt wiele nowego. Jadący na schematach części IV. Aby tylko nie zadrzeć z fanami, nie stać się nowym Lucasem.
I w ten właśnie sposób „The Force Awaknes” okazało się filmem, który dobrze się ogląda, ale nie wnosi zbyt wiele nowego i sprowadza to, co działo się w przedziale czasowym trzydziestu lat, do paru sekund, kiedy „większa gwiazda śmierci” właściwie wymazuje całą Nową Republikę, a z nią wszelkie niewygodne pytania, politykę i wszystko to, co mogłoby w uniwersum „niepotrzebnie namieszać”. Mimo trzydziestu lat wydaje się, że świat został takim, jakim go zostawiono w „Powrocie Jedi”, a nawet cofnął się do „Nowej Nadziei”. No, ale dzięki temu wierni fani dostali wielką dawkę nostalgii… i nic poza tym.
Lucas, zabierając się za „Trylogię Prequeli” miał chyba większe ambicje. Ambicje, które ostatecznie doprowadziły do tego, że stał się chyba najbardziej znienawidzonym twórcą w historii popkultury. Czy słusznie? Czy części I-III są naprawdę takie złe? Osobiście jestem zdania, że nie. Ale na pewno są inne, niż pierwsza trylogia. Z paru powodów – większej ilości pieniędzy, lepszych warunków technicznych i… odwagi, by dodać coś nowego.
Zadałem na facebooku paru osobom pytanie, co takiego złego jest w częściach I-III? Postaram się teraz odpowiedzieć na te opinie z cichą nadzieją, że może uda mi się kogoś przekonać.
1.Jar-Jar
To, czy wprowadzenie Jar-Jara było dobrym pomysłem jest chyba najbardziej omawianą sprawą jeśli chodzi o gwiezdnowojenne uniwersum. I szczerze – nie dziwię się. Głupi Gunganin przerósł nawet najsłynniejsze miśki w galaktyce, czyli Ewoki. I jedyną rzeczą, która ratuje tę decyzję jest teoria, jakoby Binks miał być wykorzystany jako późniejszy lord sithów. Zgadzałoby się to z tym, jak Lucas ciągnął swoje opowieści i wizerunkiem Yody przedstawionego z początku jako dosyć… niestabilnego emocjonalnie. Jar-Jar miałby kryć się za wszystkim… i jeśli faktycznie tak było, pokazuje to, jak bardzo Lucas został znienawidzony przez fanów, bowiem po protestach po części pierwszej Binks coraz bardziej schodzi na dalszy plan, a jego istnienie w Sadze wydaje się tym bardziej bezsensowne. Ale analizujemy dzieła za to, jakie są, a nie jakie miałyby być – wobec czego owszem: Jar-Jar jest najbardziej bezsensowną postacią w Uniwersum Star Wars. Czy jest aż tak denerwujący, by rzutować na cały film, lub też całą trylogię? Zdecydowanie nie.
2. CGI
Argument, że CGI niszczy „Gwiezdne Wojny” stał się na tyle mocny, że TFA zostało zrobione hybrydowo. I o ile nie jest to zła decyzja, nie uważam, by CGI niszczyło Trylogię Prequeli. To prawda – z biegiem czasu filmy wyraźnie się postarzały. Ale to samo można powiedzieć o Starej Trylogii, o czym zdają się niektórzy zapominać. Bądźmy szczerzy – nic nie jest wieczne i sztuczność wylewa się z obu trylogii. Z tym, że tylko jedna z nich jest „pierwsza” i „kultowa”. Pamiętać też należy, że Star Wars zawsze czerpało garściami z tego, jak w danym okresie robi się filmy i samo nadawało kierunek temu, jak się je robi. W latach, kiedy powstawały części I-III CGI było wszędzie. Lucas zaś czerpał garściami z dobrodziejstw techniki. I czy wyszło tak źle? Przypominam sobie widok Coruscant, Naboo, wspaniałą bitwę kosmiczną w części III. Yodę, który w „Ataku klonów” bił się z Dooku tak, jak to należałoby wymagać po Wielkim Mistrzu zakonu. Jako fani zawdzięczamy CGI naprawdę wielu wspaniałych widoków i wrażeń – i o ile można się zgodzić w tym, że w ówczesnym okresie kina było go zbyt wiele – to nie można uznać tej konwencji za błąd, a za udogodnienie, które sprawiło, że Star Warsy wyglądały… cóż – realniej, niż parę X-Fighterów rzucających się na Gwiazdę Śmierci.
3. Nudna fabuła
I to jest argument z którym trudno mi się spierać – bo zależy od gustu. Ale nie mogę powiedzieć, bym się z nim zgadzał. Porównajmy fabuły obu trylogii:
Części IV-VI: Sierota, którego dom zostaje zniszczony podąża ze starym mistrzem na pomoc królewnie w trakcie której stary mistrz ginie zabity przez swojego pierwszego ucznia, a królewna zostaje uratowana. Następnie siły zła kontratakują, zmuszony do ucieczki sierota odnajduje następnego nauczyciela i mierzy się z dawnym uczniem pierwszego mistrza, który okazuje się ojcem sieroty. Następnie dochodzi do ostatecznej konfrontacji, wielkiej bitwy podczas której drużyna bohaterów walczy ramię w ramię z żołnierzami wroga, a sierota ze swoim ojcem i wielkim mistrzem zła, przegrywa, ale wtedy ojciec buntuje się i zabija wielkiego mistrza. Koniec, wszyscy się cieszą, impreza.
Części I-III: Na pustynnej planecie dwóch rycerzy odnajduje małego chłopca, który nigdy nie miał ojca i zdaje się dzieckiem z przepowiedni. Kiedy jeden z rycerzy ginie w epickim pojedynku, drugi postanawia szkolić chłopca na rycerza. Następnie jesteśmy świadkami odkrycia spisku mającego wywołać wojnę i jej przeciwdziałać poprzez zbudowanie armii. Dowiadujemy się też, że wielki mistrz zła knuje w samym sercu republiki. Na skutek jego działań wkrótce wojna wybucha a szlachetni rycerze – mimo woli – zostają pionkami w intrydze zła. To zacieśnia się wokół nich i ostatecznie prowadzi do zagłady całego zakonu. Ujawniony zostaje wielki mistrz zła, który przekształca republikę w imperium zła i tym samym armia mająca uratować dobro staje się armią zła. Główny wybraniec chcąc przeciwdziałać klątwie śmierci wskutek swoich uczuć i zakazanej miłości wyrzeka się dobra i ostatecznie doprowadza do śmierci swojej ukochanej. Dobro i zło ścierają się w ostatnich pojedynkach, dobro przegrywa, lecz pojawia się też i nadzieja…
Oczywiście – pominąłem wiele wątków pobocznych. Mimo jednak dobrych chęci z góry wiadomo, która fabuła jest bardziej skomplikowana i pełna zwrotów akcji. Przede wszystkim fabuła pierwszej trylogii jest bardziej oklepana – to typowa opowieść fantasy. W częściach I-III pojawiają się intrygi, polityka, różne odcienie szarości, w przeciwieństwie do z góry zdefiniowanego podziału „dobro-zło” w trylogii pierwszej. I daleki jestem od piętnowania oryginału, ale powiedzenie, że fabuła prequeli jest nudna… cóż, delikatnie mówiąc mija się z prawdą. Ostatecznie jednak przyznać trzeba, że „Gwiezdne Wojny” nie słyną w ogóle ze skomplikowanych rozwiązań fabularnych.
4. Superbohaterowie Jedi
To jeden z tych argumentów na które czekałem. Insynuuje on, że walki w trylogii prequeli są przesadzone. I nie mogę się z tym zgodzić ani trochę. Okres Starej Republiki to czas, kiedy zakon Jedi był w jeszcze „w formie”, chociaż chylił się ku upadkowi (znów – ciekawa fabuła). Zauważyć należy, że fabuła skupia się na opowieści o „Wybrańcu mocy”, człowiekowi niesamowicie wręcz potężnemu. Prócz niego mamy też jednego z największych mistrzów Jedi – Obi-Wana, Yodę, wielkich mistrzów zła jak Dooku (którego minimalistyczny styl walki jest fenomenalny), lub takich „wymiataczy” jak jedyny w swoim rodzaju mistrz Windu, używający techniki łączenia ciemnej i jasnej strony. A jacy są „zwykli” Jedi? Widać to chociażby w bitwie na Geonosis. Gdyby wszyscy oni byli „superbohaterami” nie daliby się tak szybko spacyfikować. Tuż zanim przybywają klony, Jedi zostaje garstka. Wcześniej możemy podziwiać ich walkę – i jest ona mniej więcej na poziomie Luke’a w „Powrocie Jedi”. Jeśli zaś patrzeć na choreografię walk najlepszych szermierzy Zakonu Jedi – jest ona epicka, bardzo emocjonalna i popisowa. Dokładnie taka, jak czasy w których przyszło Jedi walczyć. Należy pamiętać też o jednym z najlepszych pojedynków w historii – Qui-Gon Jinn i Obi-Wan vs. Darth Maul. Jedi są tylko (i aż) Jedi, a Maul i jego choreografia jak najbardziej pasuje do tego, kim Maul jest – siepaczem Sithów.
(Oczywiście, ten argument także nie uciekł uwadze Abramsa, wobec czego pojedynek Rey i Kylo w TFA jest ukazany w formie walenia kijem w kij, co – biorąc pod uwagę to, że Kylo ukazywany jest jako ten, który wybił innych uczniów Luke’a, badass potrafiący dzięki mocy zrobić to, co Neo w Matrixie robił z nabojami – cholernie się nie klei)
5. Straszny wątek miłosny
I to jest coś, z czym zgadzałem się przez ostatnie lata, dopóki nie przemyślałem sobie paru rzeczy – mamy sobie chłopca wychowanego przez matkę, a potem mistrza Jedi. Chłopiec ten nigdy nie miał większych kontaktów z kobietami. Przez lata buduje i idealizuje sobie wizerunek jedynej dziewczyny, która mu się strasznie spodobała i zakochuje się w niej tym pierwszym uczuciem tak zwanej „Wielkiej Miłości”. W Zakonie Jedi miłość do innej płci jest zakazana, Jedi żyją w celibacie. To pewne Taboo, a mistrz Obi-Wan nie jest raczej osobą, z którą można o takich rzeczach pogadać. I kiedy dochodzi co do czego wykwita romans – absolutnie nie kinowy. Nieporadny. Jakiś taki zbyt doniosły i czysty. Cóż, czego można wymagać po bądź co bądź nastolatku po raz pierwszy dotykającym kobiety? Ale hej – jak wyglądała Wasza pierwsza miłość?
Z czym się zgodzić mogę, to to, że w świecie, gdzie wszystko jest epickie, taki wątek kłóci się z konwencją. Na pewno nie tego oczekują ludzie po kinowej miłości. To po prostu nie pasuje – nie do fabuły, ale do konwencji.
6. Midichloriany
Ufff. No dobra. Stało się. Midichloriany zostały wspomniane raz, w pierwszej części filmu, ale są tak ważne, że nie sposób ich pominąć. No, to powtórzmy sobie wypowiedzi o mocy mistrza Qui-Gonna oraz Yody:
Qui-Gon, do Anakina po audiencji u Rady Jedi:
„Midichloriany to mikroskopijne formy życia obecne w żywych komórkach. Żyjemy z nimi w symbiozie. Bez Midichlorianów nie byłoby życia i nie znalibyśmy Mocy. To one nam mówią, czego pragnie Moc. Wycisz umysł a usłyszysz je.”
Yoda do Luke’a:
„Moim sprzymierzeńcem jest Moc, a to potężny sprzymierzeniec jest. Życie ona tworzy. I sprawia że wzrasta. Jej energia… otacza nas. I łączy. Świetlistymi istotami jesteśmy, nie tą surową materią. Musisz poczuć moc wokół ciebie. Tutaj, między tobą, a mną, drzewem, skałą. Wszędzie. Tak! Nawet między ziemią a statkiem.”
Zastanawiam się – czy te dwie wizje aż tak się od siebie różnią? To prawda – to, co mówi Yoda jest bardziej mistyczne. W trylogii prequeli Lucas obdziera Moc trochę z mistycyzmu, sacrum zmienia się w profanum… tak się przynajmniej wydaje. Myślę, że argument z Midichlorianami jest nietrafiony, bo zwyczajnie sprowadza się do tego, że według niektórych Midichloriany są Mocą i tak wielu fanów je rozumie, co jest błędem. Qui-Gon mówi, że Midichloriany są symbiontami, które żyją w organizmach żywych istot i to dzięki nim – dokładnie dzięki ich ilości – są one podatne na Moc. Nie oznacza to jednak, że symbionty te SĄ Mocą! Oznaczają za to pewien potencjał danej istoty – i nigdzie nie jest powiedziane, że ten potencjał jest trwały. Całościowa wizja Mocy przedstawia się więc w ten sposób:
Moc to mistyczna energia, która otacza wszystko i wszystkich. Spaja świat, na którym żyją istoty zdolne na nią reagować i jej używać – dzieje się tak z uwagi na symbionty w nich żyjące, które współżyją z Mocą. Ich ilość oznacza potencjał danej istoty. Anakin Skywalker swoim potencjałem wręcz przerażał. Czy był przez to potężniejszy od Yody? Nawet jako Vader nawet nie zbliżył się do poziomu Wielkiego Mistrza.
Dla mnie cały argument i wina Lucasa związana z wprowadzeniem Midichlorianów są objawem – wybaczcie – zbiorowej histerii, ponieważ żadna z wizji nie wyklucza drugiej. Midichloriany NIE SĄ Mocą. Kropka.
7. Hayden Christensen
I tu znów ciężko polemizować – z uwagi na zwyczajny gust. Jest to jednak jeden z częściej pojawiających się zarzutów. Trudno mi powiedzieć, czy to przez ten nieszczęsny wątek miłosny i dialogi o gryzącym i miękkim piasku… ale taka jest moja teoria. I tutaj też chciałbym zaapelować o dystans – bo czy Christensen naprawdę tak źle zagrał Anakina? W części drugiej jest idealistycznym i kierującym się emocjami nastolatkiem, co może wkurzać, ale w żadnym wypadku nie odmawia mu aktorstwa. W części trzeciej… cóż, jeśli moment, w którym ostatecznie przechodzi na ciemną stronę i to, jaki jest w tym krótkim czasie jako Vader bez zbroi nazwiecie „złym aktorstwem”… to chyba nie ma o czym gadać, bo zamyka się to już w gustach. Jak dla mnie umiejętność pokazania pewnych emocji, pokazania rozterki czy zagubienia to umiejętności dobrego aktora. Nie „wspaniałego”, bo gdyby postawić Christensena obok Anthonego Hopkinsa, to byłoby to obrazą dla tego drugiego, ale po prostu – dobrego.
8. Przejście Anakina na Ciemną Stronę
I tu znów – moim zdaniem – wielu fanów rzuca pretensjami nie zastanawiając się na tym, co mówią. Zarzut jest taki: Jest sobie Anakkin-Jedi i – WTEM! – Palpatine przeciąga go na Ciemną Stronę. Tymczasem Anakin przechodził na Ciemną stronę w długim procesie trwającym dobre kilka lat. Zacznijmy od części drugiej, gdzie nie dość, że zawiera zakazany związek, zaczyna żyć w kłamstwie i prowadzi podwójne życie (co nie jest ani trochę ścieżką Jedi), to jeszcze jedzie do obozu Tuskenów i tam… wymordowuje całą wioskę. Mężczyzn. Kobiety. Dzieci. Jeśli to nie jest Ciemna Strona, to co nią jest ja się pytam. Od części drugiej do trzeciej mija parę lat wojny. Anakin – Rycerz Jedi dalej jest Jedi, ale – jak sam mówi – „nie jestem Jedi którym powinienem być”. Wojna go niszczy. Miłość (ach, ta nudna, nieskomplikowana fabuła!) go niszczy. W końcu przychodzą wizje śmierci Padme, do której sam w końcu (ach, ta nudna, nieskomplikowana fabuła…!) doprowadza. Przez ten cały czas widzimy, jak Palpatin staje się jego mentorem i przyjacielem – mimo, że mentorem i przyjacielem jest też Obi-Wan. Ten konflikt też nie jest Jasną Stroną. Na początku części trzeciej Anakin morduje Dooku – zupełnie nie jak Jedi. W końcu, w trosce o swoją miłość – Amidalę – przechodzi na Ciemną Stronę aby użyć jej – oczywiście – w dobrych celach. To nie jest moment. To proces, który trwa lata. „Moment” to jest szybkość z jaką Rey w TFA nauczyła się władać Mocą na poziomie wykwalifikowanego Jedi.
Myślę nad rozwinięciem tego wpisu o część drugą. Ale to już kiedy indziej – zwyczajnie zrobiłoby się za długo.
Comments
Powered by Facebook Comments