Aborcja, by żyło się lepiej.
Długo zastanawiałem się, czy poruszać ten temat. Już kiedyś to zrobiłem i wywołało to naprawdę wielką burzę niekoniecznie dobrych emocji. Temat aborcji jest jednak ciągle nurtującym mnie problemem… i prawdopodobnie będzie, gdyż ta kwestia nie zostanie społecznie rozwiązana jeszcze bardzo długo, aczkolwiek moralnie nad nią zastanawiać się trzeba. Nawet, jeśli feministki sądzą inaczej.
Chciałbym tym razem podejść do tematu rozumowo. Już więc na wstępie zaznaczam, że zgodnie ze swoją ideologią nie jestem związany z żadną znaną religią na Ziemi, bardziej, niż wynikało by to z mojego kręgu kulturowego. Nie jestem też ani ateistą, ani feminist(k)ą. Mimo oczywistych sympatii, czy antypatii dla poszczególnych religii, ruchów, etc.
1. Najważniejsze jest życie.
Widzisz, zastanawiałem się nad tym wszystkim naprawdę wiele, wiele dni (jeśli nie tygodni czy lat). Przejrzałem trochę stron, oglądałem nawet film Kazimierzy Szczuki, do którego jeszcze się odniosę. Przejrzałem paręset stron rozmów na forach internetowych, z trudem przegryzając się przez pokłady nienawiści. I wydaję mi się, że w większości tych dyskusji zapominamy o podstawach, a bez nich chyba nic konstruktywnego powiedzieć nie idzie, prawda?
Cały moralny problem aborcji wynika stąd, że według naszej europejsko-chrześcijańskiej moralności kobieta jej dokonująca zabija swoje własne dziecko. Z drugiej strony wyzwolone feministki wygrażają pięściami, że nie można mówić o dziecku w łonie matki, że jest to tylko zlepek komórek i jej własność. Najchętniej powiedziałyby chyba, że to coś tak w ogóle nie żyje.
Mamy z tym problem, wiesz? Nie mając punktu odniesienia, mimo, że intuicyjnie potrafimy rozpoznać części samego życia, tak naprawdę nie umiemy powiedzieć, co jest żywe, a co nie. Wedle teraźniejszych definicji, niektóre roboty są żywe. Wszystkie miasta i wioski też, a nawet prawdopodobnie sam wszechświat także jest istotą żywą.
Przenosząc się o poziom wyżej, nie potrafimy zdefiniować siebie samych. Zastanawiając się, co czyni nas ludźmi i czy w ogóle jesteśmy istotami świadomymi lub inteligentnymi znów brakuje nam punktów odniesienia. Znamy przecież tylko jedną podobno inteligentną istotę we wszechświecie – nas samych. A co, jeśli nasza tak zwana inteligencja to tylko, bo ja wiem, zachowania zwierząt kategorii X?
Nie mogąc zdefiniować, kiedy mamy do czynienia z człowiekiem, a kiedy nie, nie możemy też zdefiniować kiedy „zaczyna” się człowiek i co go określa. Cel? Świadomość? Umiejętność myślenia? A może po prostu tylko nazwa?
Wobec tego pojawia się wniosek, że prawdopodobieństwo, że dokonując aborcji zabija się człowieka wynosi dokładnie:
50/50
2. Macica jest tylko moja, odwalcie się!
Często słyszę ten argument. To w środku, macica, płód, w każdym razie na pewno nie dziecko należy tylko do tej kobiety i ona może z nim zrobić, co jej się żywnie podoba. To tak, jakby ten płód (niech będzie) stanowił jakąś narośl w ciele, której można się pozbyć. Z takim samym skutkiem feministka może powiedzieć, że tasiemiec także jest jej częścią, nie odrębnym organizmem. Tymczasem już od pierwszego dnia po zapłodnieniu celem procesów budujących życie jest autonomiczny organizm, który wkrótce przeistacza się w coś, co jest wyraźnie oddzielone od ciała matki. Zamknięte w macicy, mające własny układ nerwowy i wszystkie funkcje normalnego organizmu. Różnica polega na tym, że ciało matki pośredniczy w układzie odżywiania i wydalania.
Nie mamy tu do czynienia ani z częścią organizmu matki, ani też z osobistą własnością, bo póki co do „produkcji” następnej istoty żywej potrzebna jest dwójka ludzi odmiennej płci. Tak to wygląda u Homo Sapiens i jeśli ktoś się przeciw temu buntuje, to może popełnić własnoręczną eutanazję, po-porodową aborcję, czyli mówiąc po ludzku i bez używania politycznie poprawnych słówek – zabić się bez udziału osób trzecich.
3. Nie masz prawa wypowiadać się na ten temat, bo jesteś mężczyzną!
Zastanawiam się, jak daleko można posunąć się w hipokryzji, walcząc o „równość płci”, kosztem ograniczenia tej drugiej, jednocześnie samemu ubolewając nad swoim pokrzywdzeniem przez los/boga/społeczeństwo/wrednych mężczyzn.
Ten częsty argument bawi mnie także z innego powodu. Nie dość, że mam takie same prawa, jak każdy w naszej cywilizacji, to z podstawówki, a nawet przedszkola wiem o tym, że do zapłodnienia potrzeba dwóch osób. To, że jedna z nich później nosi w sobie życie jest sprawą czysto biologiczną. To jedna z tych rzeczy, przy których jeśli się zapytamy „dlaczego?” uzyskujemy odpowiedź „Bo tak po prostu jest”, tak jak niepodważalne są podstawowe prawa fizyki w naszym wszechświecie. I buntowanie się przeciwko temu to buntowanie się przeciwko sobie. Zwłaszcza, jeśli żyjemy w czasach, w których, jeśli ktoś chce, może zmienić płeć, albo po prostu poddać się zabiegom uniemożliwiającym zapłodnienie.
4. O co więc tu chodzi?
Oglądając film Kazimiery Szczuki o społecznych męczennicach, feministkach często słyszałem, jak to się muszą nacierpieć, by znaleźć lekarza, który podejmie się zabiegu aborcji, czyli, wedle Pani Szczuki, nie jest zindoktrynowany przez Kościół. Usłyszałem też kobiety mówiące o tym, że popełniły aborcję, bo nie mogły zająć się dzieckiem. „Ja mam karierę, muszę zarabiać pieniądze, nie mam czasu na dziecko” – mówi do kamery jedna z nich. Następna cześć dokumentu poświęcona jest pokazaniu szaleńczej wręcz radości z faktu popełnienia aborcji. W zasadzie miałem wrażenie, że nic tak nie uszczęśliwia kobiet jak mała aborcja raz po raz.
Szperając w internecie dowiedziałem się za to jednej dosyć ciekawej rzeczy – jeśli kobieta chce to zrobić, z łatwością znajdzie odpowiedniego lekarza, czy też po prostu środki chemiczne. Wystarczy w pewnym momencie wziąć parę tabletek, a cała sprawa, jak zapewniają się na forach kobiety, zakończy się bólem głowy i sraczką.
Poddaję więc pod rozwagę pytanie: skoro tak łatwo jest zrobić ten zabieg, o co jeszcze feministkom chodzi?
Wyciągam wniosek: Chodzi o całkowitą, bezkompromisową społeczną akceptację. Te kobiety to nie są kretynkami i ukończyły dobre szkoły. Świetnie zdają sobie sprawę z biologicznych faktów i niepewności moralnych. Jeśli bowiem szanse, że zabijasz człowieka, a nie tylko wyrywasz z siebie parę niepotrzebnych komórek wynoszą 50/50, jest to o wiele za dużo, by wiedząc o tym zgodzić się „tak po prostu” na zabieg.
Ponad rok temu mówiłem już o społecznym przyzwoleniu, a moją bohaterką była Pani Barbara, która domagała się pozwolenia, by mogła zabić swojego syna i nazwać to eutanazją. W przypadku aborcji jest podobnie. Środowisko, a w szczególności społeczeństwo ma powiedzieć wyraźnie – nie zabijasz. To tylko drobny zabieg, po którym możesz wracać do zabawy i pracy nad karierą. Ma się pojawić prawne przyzwolenie.
5. Inne okoliczności
Pierwszym argumentem, dla którego będę nazywać aborcję zabijaniem jest fakt tych 50/50. Dopóki nie będziemy mogli z całą pewnością powiedzieć, co jest, a co nie życiem, oraz zdefiniować człowieka w swojej istocie, szanse, że go zabijamy są zbyt duże, bym mógł to w swojej własnej moralności zaakceptować.
Polskie prawo mówi wyraźnie, że przerwanie ciąży dopuszczalne jest w trzech przypadkach:
– Zagrożenia życia matki
– Zagrożenia płodu nieodwracalnymi zmianami chorobowymi, uszkodzeniem mózgu, etc.
– Ciąża powstała w wyniku gwałtu
I choć nie mogę się w związku z powyższym całkowicie z tym zgodzić, muszę przyznać, że jest tutaj dosyć restrykcyjne, w stosunku do innych krajów, co odbieram pozytywnie.
Nie mogę jednak nikogo zmusić, by wyznawał taką samą moralność, jak ja, myślał jak ja, a nawet gdybym mógł, raczej bym tego nie zrobił. Największą z moich idei jest wolność, choć nie znaczy to oczywiście braku konsekwencji…
Zastanawiam się, co w zasadzie chcę przez to powiedzieć. Jeśli ktoś dalej będzie chciał popełnić aborcje – zrobi to. Ważna jest jednak świadomość. Feministki walczące o prawo do całkowitej aborcji nie dostaną społecznego przyzwolenia. Jednak, ważne jest, by przez zabiegiem każda z nich zdawała sobie sprawę jakie jest prawdopodobieństwo, że popełniają czyn, którego popełnić by raczej nie chciały. A jeśli mimo to, świadome ryzyka będą chciały to zrobić, cóż, jest to ich sprawa i w razie czego – wina (oczywiście, mówimy tutaj o legalnym rozwiązaniu).
Z drugiej strony, jest też prawdopodobieństwo, że się mylę. Zdawałoby się, takie samo.
Pozostaje jednak pytanie, którego czynu następstwa są poważniejsze?
Comments
Powered by Facebook Comments