Filozofia,  Romantycznym okiem,  Wędrówka

Bez Celu #1 – Gawęda przy skraju drogi

GAWĘDA PRZY SKRAJU DROGI

Pełna trasa wędrówki

Mój Przyjacielu,

Wróciłem z wędrówki – nie tak, jak się spodziewałem, po dziesięciu dniach od chwili, kiedy ostatni raz na horyzoncie zamajaczyły mi wysokie zabudowania Nowej Huty, a po siedmiu. Nie mogę jednak Ci powiedzieć, czy jest to porażka, sukces,      czy po prostu lekcja jaką znów dało mi życie.

Tak naprawdę to sam nie jestem tego pewien. Liczę, że myśli rozjaśnią mi się, kiedy wszystko Ci opiszę. Tutaj. Teraz. W kolejnej gawędzie wędrownej.

Jeśli więc możesz – rozsiądź się wygodnie, zrób herbatę, zapal fajkę, czy po prostu puść cicho nastrojową muzykę. Ja poczekam, sam nabiję fajkę, a kiedy zanurzymy się już w morzu gęstego dymu – opowiem, jak umiem najlepiej o tym, co mnie spotkało. Przerwij mi, jeśli czegoś będziesz chciał się dopytać, mam też nadzieję, że moja opowieść nie minie bez echa, że uszanujesz gawędę groszem cenniejszym niż złoto – brakiem obojętności.

Pierwsze pakowanie plecaków

Zastanawiam się, od czego mógłbym zacząć, bo wędrówka nie rozpoczęła się ani wtedy, kiedy rano zbudziły mnie promienie słońca, ani też wtedy, kiedy ostatni raz patrzyłem na Molocha Nowej Huty. Wędrówka zaczęła się dzień wcześniej – w momencie, w którym po raz pierwszy spojrzałem na zapakowany plecak, a w powietrzu unosił się aromat świeżo ususzonego mięsa.

Parę godzin później zbudziło mnie słońce, ja zaś zbudziłem Franka. To we dwóch mieliśmy wykonać pierwszy etap podróży –  dotrzeć do Goszczyckiego lasu. Miało nam to zająć jeden dzień, a po rozłożeniu obozu – pięć długich dni ulepszania go i oczekiwania na Maćka, którego zatrzymała praca.

Stało się inaczej.

Do Końca Świata – Grębałowa, dotarliśmy tramwajem, nie jest bowiem rozsądne ryzykować przejście piechotą Nowej Huty. Zwłaszcza, jeśli ubrany jesteś w glany, koszule, na plecach ciąży plecak, a po chodniku stuka kij. Zwłaszcza, jeśli przy pasie kołyszą się noże. Któż wie, co czyha na zagubionego wędrowca między szarymi blokami i krętymi uliczkami zmierzającymi donikąd, albo do kryjówek meneli. Zwłaszcza, jeśli kompan u boku nigdy nie nauczył się, kiedy przydałoby się trzymać gębę na kłódkę.
Bezpieczniej jest dotrzeć na obrzeża, z których już tylko parę kilometrów dzieli cię do wolności.

Grębałów był niegdyś ważnym ośrodkiem militarnym. Snujący się tędy historyczny Proszowicki trakt przechodził przez naturalny wał obronny, jaki tworzą Wzgórza Krzesławickie i wiódł dalej w stronę Krakowa. Tereny jeszcze w XIX wieku wykorzystała armia Austro-węgier, budując pierwszy z trzech fortów od tego czasu broniących dostępu do miasta, a które miały się przydać już wkrótce, kiedy w 1914 roku nadciągnął XVIII korpus 9 armii rosyjskiej pod dowództwem generała Płatona. Dzisiaj niewielu już może opowiedzieć o tamtych czasach.

Obok „Fortu Grębałów” znajduje się cmentarz i pętla tramwajowa, na której z ulgą wysiedliśmy.  Ulga ta nie była tylko wynikiem końca niepokojenia współpasażerów, ale także podniesionej temperatury, jaka panowała w środku. Łagodne słońce, które obudziło mnie tego ranka, wkrótce miało się przerodzić w złośliwego potwora utrudniającego wędrówkę.

W rzeczy samej. Ledwo odwróciliśmy się plecami do miasta, ledwo przebyliśmy parę kilometrów, ledwo rzuciliśmy okiem na starego molocha kombinatu, któraś z poszarpanych chmur odsłoniła słońce, zalewając nas żarem promieni.

Wyobraź nas sobie w tym właśnie momencie:

Jeszcze nie czujemy gorąca, jak urzeczeni wpatrujemy się w horyzont. Oto przed nami, na obszarze wielu kilometrów kwadratowych majaczą kominy i zabudowania molocha. Komunistyczna huta im. Sędzimira, kombinat, powód, dla którego dziewicze niegdyś tereny od Krakowa do Krzesławic pokryły się blokowiskami. Zwaliste, betonowe cielsko potwora, chciwie wyciągające powykrzywiane paluchy dróg po jeszcze, jeszcze, jeszcze. Lewiatan Lenina, ospały potwór moszczący się w swym gnieździe. Silniejszy wiatr przynosi ze sobą odgłosy samochodów, które brzmią jak odległe, gardłowe wycie. Być może to właśnie kombinat przeciąga się, rozprostowuje stare kości, chciwie pożądając pokarmu. 

Czuję, jak po karku ścieka mi pot. Czy to żar z nieba, czy też ogniste trzewia bestii? Ściskam mocniej kij i obracam się do tego widoku plecami. Przede mną droga – polna, sprężysta. Ubieram kapelusz, słońce przygrzewa coraz mocniej.  

Pamiętam, że poczułem ulgę, kiedy zabudowania kombinatu zniknęły za wzgórzem. Teren to wznosił się, to opadał, nie raz i nie dwa przecinaliśmy pola, błądząc po ścieżkach między nimi. Tak trafiliśmy do miejsca, gdzie cień starego buka i stojącej przy nim stodoły ochronił nas od żaru. Tam miał się odbyć pierwszy, krótki popas. Ze stęknięciem więc ściągnęliśmy ciężkie, około 20-kilogramowe plecaki. Woda była jak najwspanialsze wino, suszone mięso spełniło swą rolę – dodało sił, kiedy tego potrzebowaliśmy. Zaś na szczycie drzewa usiadł ptak, wyśpiewując trele.

Drogą przejechało kilka samochodów. Za każdym razem wzbudzaliśmy oczywiście sensacje. Co młodsi ich pasażerowie odgrywali glonojady, nieomal przysysając się do szyb. Nasz śmiech wzbudził samochód dostawczy z konserwami turystycznymi. Śmiech nostalgii i obrzydzenia jednocześnie, co stanowiło dosyć ciekawe doznanie.

Ruszyliśmy po dwudziestu minutach. Droga była daleka, co niespecjalnie nas martwiło. Mijaliśmy wioski, pola i małe sady, czasem idąc drogą, czasem… cóż, nie. W końcu za wzgórzem , w dole, dostrzegliśmy nasyp kolejowy. Przed nami była jeszcze łąka i świeżo zaorane pole. Tu postój był dłuższy, bo w cieniu paru drzew, przy chłodzącym ciała wietrze i z widokiem zarówno na pobliską stacyjkę, jak i odległe już ostatnie bloki Huty. Na prawo zaś czerniała niewyraźna jeszcze linia lasu – naszego lasu, w którym mieliśmy zbudować obóz.

Nim przeszliśmy pole, minęło prawie pół godziny. Na niebie nie było ani jednej chmurki, ostre słońce w oka mgnieniu spaliło nam ręce. Nie ułatwiała sprawy grząska ziemia i wznoszący się lekko teren, który zaraz opadł, byśmy dosłyszeli delikatny szum wody z odległego o parę metrów potoku. I mimo wzbierającego w gardle krzyku, nie zatrzymaliśmy się tutaj – w końcu przystanki nie mogą być zbyt częste. Za to idąc przez przybrzeżne krzaki, Franek znalazł sarnią czaszkę.

Nazwał ją Charlie.

Od tej pory Charlie towarzyszył nam  przypięty do plecaka. W dniach późniejszych miał pomóc w rozniecaniu ognia, a nawet namawiać Franka, by mnie zabił.

Las, który najpierw majaczył na horyzoncie, z wolna począł się przybliżać. W zakłopotanie wprawiła nas mała dziewczynka na różowym rowerku, wyprzedzając nas parę razy pod rząd, kiedy wspinała się pod górkę, przygryzając język i zjeżdżała z niej z rozanieloną twarzą.

W zakłopotanie wprawiły nas też dzieciaki, grające na boisku w piłkę, a które na nasz widok przerwały grę z ciekawością się nam przypatrując.

I wiedz, mój przyjacielu, że nie do końca mi się te ich spojrzenia podobały.

– Kłaniam się nisko – zagaił mój towarzysz.
– My się kłaniamy wysoko!
– Cicho, nie kłaniamy się w ogóle!
– My się nie kłaniamy! – Najwyraźniej nie mogły się zdecydować.
– A skąd takie buty? – pytały. – Co to za buty?
– Glany – odparłem zgodnie z prawdą. – Możesz je kupić w Krakowie, u Szyszki. Popytaj ludzi.
– Eee, do dupy takie!
Rozwrzeszczana gromadka nie odstępowała nas o krok.
– A pieniądze macie? A po co idziecie? A… – Pytania sypały się jak z worka.
Grzecznie wyjaśniłem, że idziemy, bo lubimy. A dokąd – nie wiemy.
– A wyglądamy na takich, co mają pieniądze? – zapytał Franek.
Dzieciarnia  zatrzymała się przy końcu boiska. Najwyższy chłopiec, widocznie przywódca bandy, zmarszczył nos myśląc.
– Nie – orzekł wreszcie.

Kiedy się odwrócił, dzieciarnia najwyraźniej straciła zainteresowanie naszymi osobami i wróciła do gry.  Trochę nam było smutno, lecz uczucie to opuściło nas dziesięć minut później, kiedy dotarliśmy do zagłębiającej się w las drogi.

Po oddaleniu się od szosy, zdecydowaliśmy się na postój, było co prawda późne popołudnie, lecz i tak dziwiliśmy się, jak szybko doszliśmy do lasu. Pół godziny później Franek zdecydował się na głęboki zwiad, a ja – zadowolony – oparłem się o pień potężnego drzewa, żując mięso.

Nie pamiętam, kiedy usnąłem, ani jak długo spałem. Dosyć powiedzieć, że kiedy się obudziłem, słońce było wyraźnie niżej, o czym mogły poświadczyć długie i ciemniejsze niż wcześniej cienie drzew. Jednocześnie, znienacka zaatakował skurcz górnych mięśni pleców, dając mi dobitnie znak, iż noszenie dwudziestu kilogramów (większość z tego – woda)  w plecaku z uszkodzonym pasem biodrowym, a więc utrzymując cały ciężar na łopatkach, to nie był zbytnio dobry pomysł.

Wstałem, rozmasowując barki. Bolało. Skórcz minął dopiero po piętnastu minutach i dopiero wtedy odzyskałem pełną władzę w rękach.

I wtedy stanąłem jak wryty.

Widzisz, do tej pory, zajęty sobą nie pomyślałem, że minęło już naprawdę sporo czasu, zaś kompan mój nie wrócił ze zwiadu. Charlie szczerzył się do mnie z plecaka, ale mi do śmiechu nie było. Jeśli pokażesz się zbyt dużej ilości osób w otoczeniu swojego postoju, może się zdarzyć, że niektóre z nich nie będą zbyt miło nastawione. Pomyślałem o dzieciarni i o ich starszych braciach. Potem pomyślałem o wyszczekaniu mojego druha. A potem raz jeszcze o tym, że minęło sporo czasu.

Wrócił, czterdzieści minut później, przynosząc złe wieści. To nie był nasz las, pomyliliśmy się w obliczeniach. Było za późno, by dojść do celu, zaś obrzeża tego drzewostanu były uczęszczane  przez ludzi, jak choćby pary zakochanych, z rodzaju tych, które Franek na zwiadzie niechcący wypłoszył z krzaków.

Las nie był duży. Szybko znaleźliśmy polanę na nocleg. Nie zadawaliśmy sobie trudu, by rozbić namiot. Zbawienny okazał się pień ściętego drzewa z małą dziurą w środku. To tu rozpaliliśmy ognisko.

Ognisko w pniu i nasze posłania. Na pierwszym planie Charlie.

Nigdy wcześniej, ani nigdy później w czasie trwania wędrówki, nie uświadczyłem tak wspaniałego obozu i tak niesamowitego ognia, na którym woda zagotowała się w ciągu zaledwie pięćdziesięciu sekund.

A kiedy zapadła noc i w mroku odezwały się sowy, wiedziałem, że znów mi się udało. Znów na szlaku, znów wolny.

Tej nocy spałem jak dziecko, budząc się tylko parę razy, by dołożyć do ognia.

W pewnej norce w pniu mieszkał sobie pewien Hobbit. Cieszył się dobrym zdrowiem i szacunkiem leśnych krasnoludków. Aż pewnego dnia przyszedł zły człowiek i go spalił, razem z całym domem, dobytkiem i niedojedzoną do połowy jajecznicą. Zwłaszcza jajecznicą. Hobbit chciałby ją przynajmniej skończyć, ale nie.

A co było dalej? Co było dalej?! 

O tym, mój drogi Czytelniku, opowiem Ci następnym razem. Opowiem o wraku samochodu, o życiowym RPG-u, o cmentarzu i co tam robił Charlie… będzie też o miłych ludziach, dobrych widokach na przyszłość, lesie… i oczywiście o drodze.

Już niedługo.

Comments

comments

Powered by Facebook Comments

Pisarz, zjadacz popkultury, publicysta.