Prywatnie tak,  Wędrówka

Bez Celu #2 – Droga

Dziewiątka

Znów się spotykamy – Ty i ja.

O ile mnie pamięć nie myli (a trzeba Ci wiedzieć, że czasem tak się dzieje), skończyłem swoją opowieść w momencie, kiedy nasi trzej bohaterowie – czyli ja, Charlie i Franek, spali smacznie pośrodku lasu, ogrzewani palącym się w środku pnia ogniem.

I o ile dobrze pamiętam, to ja właśnie pełniłem tej nocy rolę stróża ognia, co jakiś czas dokładając jakąś gałązkę.

To była spokojna noc, chyba jedna ze spokojniejszych jakie pamiętam. Ciepła, bezwietrzna, cicha. A nad obozowiskiem, w dużym prześwicie między drzewami migotały gwiazdy, układając się w gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy, zwany też Wielkim Wozem. I kiedy tak patrzyłem, zasypiając, na jego dyszel, przypomniałem sobie, jak będąc jeszcze małym chłopcem słuchałem książek mówionych na kasetach magnetycznych. Były tam polskie legendy, były bajdy i klechdy. Był wreszcie i Kornel Makuszyński ze swoimi przygodami małpki Fiki-miki i murzynka Gogo(czy gaga, nie pamiętam). Gdzieś z głębokiej studni napłynęły do mnie echa piosenki o gwiazdce, która przyświecała tamtym – dziecięcym – wędrowcom. To było dobre wspomnienie i przy nim usnąłem – już ostatecznie. I spałem do rana, kiedy obudził mnie mój towarzysz.

Drugi dzień wędrówki rozpoczyna się przy pierwszej, ciemnej kropce, w małym lasku.

W dole, bowiem rozłożyliśmy się na lekkim stoku, płynął mały strumień, w którym aż żal było się nie wykąpać, a przy tym – umyć menażkę i kubki. Kto wie, czy taka okazja nie trafiała się ostatni raz. Dość powiedzieć, że po czterdziestu minutach byliśmy już spakowani i gotowi do drogi, a ta – wiodła na północ.

Idąc przez ten mały las (chociaż „mały” nie jest tu dobrym określeniem, gdyż parę kilometrów rozpiętości miał), rozprawialiśmy, co może się wydać dziwne, o grach RPG, a szczególnie o projektach, jakie nas w tej dziedzinie czekają. Temat ten miał zresztą powrócić jeszcze popołudniem, lecz tym, co nas na niego naprowadziło było zwykłe życie, namawiające, by korzystać z podsuwanych nam pod nos dobrodziejstw.

Jeszcze przed wyjściem marudziłem na brak porządnej liny, czy choćby sznurka. Taka rzecz jest nieoceniona w czasie wędrówki, przydaje się praktycznie do wszystkiego. I oczywiście, pierwszym, na co natrafiliśmy była leżąca pod nogami linka. Pocięta co prawda w kawałki, jednak tą skazę dało się szybko naprawić. Ot tak, rzucona w środku lasu biała linka.

Jeszcze tego samego dnia miała się przydać.

Drugą rzeczą, jaką odnaleźliśmy były zawinięte w tekturowe rulony kawałki… czegoś, jakiegoś białawego prochu. Szczerze powiedziawszy wyglądało to trochę jak środki wybuchowe, więc sporych rozmiarów kupę obeszliśmy, jak to się powinno z każdą kupą robić, szerokim łukiem.

Las się zmieniał, drzewa rzedły, coraz więcej było słońca a coraz mniej – cienia. W dole stoku między zaroślami prześwitywała jezdnia, do której zresztą doszliśmy, przechodząc obok czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było samochodem, a dziś – kupą żelastwa. Tej jednak nie obeszliśmy,  wchodząc w głęboki wykrot, który zaprowadził nas wprost do asfaltu. Tutaj znów dało o sobie znać słońce, jednak łagodny wietrzyk dawał wytchnienie.

Jakieś dwa kilometry dalej droga rozwidlała się. Wybierając lewą odnogę mieliśmy nadzieję trafić wkrótce na obrany – północny szlak, albo chociaż wyjść zza zasłony drzew i rozejrzeć się po okolicy. Nasza prośba została spełniona, kiedy wyszliśmy na szosę biegnącą dokładnie po szczycie wysokiego pagórka. Tu, pod brzozą, rozłożyliśmy się na krótki popas… i odetchnęliśmy.

Oto przed nami rozpościerał się krajobraz kipiący wręcz życiem, bo wczesnowiosenny. Ze szczytu Łuszczyckiego pagórka mogłeś dojrzeć dwadzieścia kilometrów terenu, jeśli nie lepiej. Tam, w dole, pomiędzy mozaiką zielonych i czarnych, świeżo zaoranych pól, między sadami i polami młodych kwiatów, krzątali się w swych domach ludzie. Na prawo, z wiatrem powiedziałbyś, przycupnęły w dolinie Marszowice. Po lewej znów rozpościerał się widok na Sadowie, zaś na wprost dostrzec można było odległe zabudowania Polanowic. Na horyzoncie rysowała się gruba linia drzew – las. To jednak nie był nasz las, wiedzieliśmy na pewno, bowiem zaraz obok Sadowia, śledząc okiem nasyp i linię kolei, rozłożyła się dumnie Goszcza, a tuż przy niej – ledwo parę kilometrów w lewo! – całą połać terenu zajmowały drzewa. Zielone, wysokie, potężne, stojące tu od setek lat, marny, lecz ciągle imponujący strzępek pradawnej puszczy.

Goszczycki las znajdował się na wyciągnięcie ręki, tuż pod naszymi stopami, wabiąc niesłyszalnym jeszcze szumem drzew, rozbrzmiewającym w wyobraźni.

Nasze przypuszczenia co do tego miejsca potwierdziły się, kiedy tylko ruszyliśmy w dalszą drogę. Zapytana przez nas kobieta twierdząco pokiwała głową – tak, to Goszczyce. Obdarzyła nas zaciekawionym spojrzeniem i uśmiechnęła się. Tu już nie było obszarów, w których wzbudzalibyśmy niezdrową sensację – tu była Droga, którą przez lata deptali wędrowcy i deptać będą, mam taką nadzieję.

Już w Goszczy Franek zażądał postoju, bowiem droga w dół okazała się znacznie bardziej wyczerpująca, niż gdybyśmy pięli się w górę zbocza. Jedynym miejscem, gdzie można było na chwilę usiąść była trwa przy cmentarzu, z czego ucieszył się Charlie, podskakując wesoło na klapie Frankowego plecaka. Charlie jako czaszka bywał czasami zbyt towarzyski, więc, nie chcąc zadzierać z miejscowymi – wynieśliśmy się stamtąd czym prędzej.

Zatrzymaliśmy się jeszcze przed małym sklepem, gdzie poczuliśmy na własnej skórze przychylność bogów. Oto legendarny napój energetyczny, którego poszukiwaliśmy ostatnie cztery lata (w końcu się poddając), a który nie dawał nam zasnąć pięć lat temu na obozie nad Jeziorem Żywieckim – oto więc ten napój, V-max odnalazł się na sklepowych półkach.

Ostatnie trzy kilometry pokonaliśmy rekordowo szybko. Czy to efekt placebo, czy też zadziałał napój – zmęczenie czmychnęło, a kiedy przekroczyliśmy wreszcie tory, naszym oczom ukazał się taki oto widok:

Droga, po prostu.

Zaraz później znalazłem też kartę z prześladującym mnie numerem dziewięć – który to numer zawsze wskazuje mi dobrą drogę. Więcej znaków nie było trzeba.

Las zamknął nas wkrótce w swych ramionach.

Wkrótce też mieliśmy rozłożyć „Stary Obóz” zwany wtedy jeszcze „Obozem”. Sznurki przydały się, kiedy zaczął padać deszcz i Franek wyjął z plecaka wielki brezent. Tym sposobem mieliśmy dach, uwiązany do drzew, a pod nim pałatki, zaś tuż przy ich skraju – ognisko, które tego wieczora huczało wesoło, podgrzewając nam posiłek, składający się głównie z ryżu i suszonego mięsa.

Ogień zaś, był oczywiście naszego kościstego przyjaciela – i nie mówię tu o Franku, także znanym z bycia kościstym.

Charlie rozpala ogień.

 Tej samej nocy zapadła też decyzja, iż nie zostaniemy tu dłużej. W bliskiej odległości rozpoczynała się bowiem ścinka drzew, zaś kto wie, co drwalowi może w łeb strzelić.

Tej samej nocy (też), po raz pierwszy słyszałem uprawiające miłość sowy. Jeśli sądzisz, mój przyjacielu, że pohukiwanie czasami brzmi zabawnie, wyobraź sobie… nie, nic sobie nie wyobrażaj. Dość powiedzieć, że pół godziny nie mogłem oddychać ze śmiechu, bowiem odgłosy porównywać można było tylko do bardzo cienko piszczących gremlinów. Jeśli nie oglądałeś gremlinów – zrób to. Nawiasem mówiąc.

Nie wiem, o której zmorzył nas sen. Ważne, że kiedy obudziłem się następnego ranka, byłem w obozie zupełnie sam. Jeśli nie liczyć Charliego, który szczerzył się do mnie z nadpalonego pnia.

Ale o tym – już następnym razem. 

Comments

comments

Powered by Facebook Comments

Pisarz, zjadacz popkultury, publicysta.