O Dyscyplinie i strachu
Nie umiem pisać. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało u osoby wydającej co jakiś czas swoje pisanie – nie umiem pisać dobrze. Nie umiem pisać higienicznie. Moje pisanie jest brudne i męczące, jak zmaganie się z samym sobą. Dlaczego? Brakuje mi dyscypliny.
Im dłużej żyję i piszę, tym bardziej widzę swoje braki. Lenistwo, głupotę, łatwowierność. No i właśnie – brak dyscypliny. I wstyd. Jako piętnastolatek po raz pierwszy zmierzyłem się z poważną krytyką zupełnie obcych (i znających się na swojej pracy) osób, poddając moje blogowe opowiadania pod ich szkiełko i oko. I oczywiście – zabolał mnie ich odzew bardzo. Zamiast zachwytów, dostałem solidnie skopany. Co w takiej sytuacji zrobiłby mądry człowiek? Wziął krytykę na klatę. Co zrobiła moja młodsza wersja? Zaczęła perorować o wenie, wiatrach i innych tego typu rzeczach. Bo jak to tak – wy, wielcy pisarze, nie znacie WENY?
A oni na to: nie ma weny. Jest ciężka praca.
I mieli rację.
A mimo tego, wiele lat później, traktując krytykę jako błogosławieństwo (o ile jest konstruktywna, a nie sprowadza się do wymyślania mi od debili bo coś się komuś nie spodobało ideologicznie), którego doświadczam niestety coraz mniej, walczę ze wstydem pozostałym po tamtym spotkaniu. Nie, nie chodzi o teksty – sam bym siebie ostro skrytykował za nie i jestem wdzięczny tym, którzy to zrobili. Chodzi o to poczucie, że jednak jest coś więcej w tym pisaniu. Że robię to, bo niesamowicie lubię to – dosyć osobiste i mistyczne – uczucie jakie towarzyszy tworzeniu. Nie wyzbyłem się z siebie dziecka. Ani naiwności. Często to pokutuje, ale ma też swoje dobre strony. Chociaż zgadzam się, że to „coś więcej” to tylko mała część procesu pisania. Reszta to naprawdę ostra praca bez perspektyw – bo tak to trzeba traktować, aby się nie rozczarowywać i być zaskakiwanym, jeśli jakieś perspektywy się pokażą.
W całym tym jednak procesie odczuwam u siebie poważny brak. Lukę. Wadę, której mimo 26 lat na karku nie umiem załatać – brak dyscypliny. Nigdy nie miałem dyscypliny. Różni ludzie próbowali mi ją wpoić – z reguły groźbą, szantażem, albo pasem czy kablem od żelazka. A ja zawsze byłem niepokorny i im bardziej ktoś naciskał, tym bardziej szedłem w drugą stronę. I ta cecha charakteru mi została, co… ma swoje wady i zalety (do wad i zalet zaliczę wkurzanie ludzi w internetowych dyskusjach, którzy próbują na mnie szantażu czy gróźb właśnie. To się nigdy nie uda).
Problem w tym, że dyscypliny nigdy nie zyskałem. Cicho zazdroszczę takim ludziom jak Andrzej Pilipiuk, którzy codziennie potrafią się zebrać do pisania. To będzie dziwne, co powiem, ale kiedy nie piszę – to boję się zacząć. Nie rozumiem tego mechanizmu, nie wiem do końca czego się boję, ale się boję. Kiedy już zacznę – nie istnieje nic prócz pisania. Problem w tym, żeby zacząć. Nie mam problemów z blokiem pisarskim – nauczyłem sobie z tym radzić. Znalazłem wytrych, który całkiem nieźle działa w moim przypadku – bo by się odblokować, wystarczy po prostu zacząć pisać. Cokolwiek. Ale usiąść i zabrać się do pracy?
Trzeba posprzątać mieszkanie.
Umyć naczynia.
Zrobić obiad.
Wyczyścić biurko.
Posegregować dokumenty.
Napisać na blogu wpis o pisaniu.
Z kolei, jak już zacznę, to nie mogę skończyć. Wpadam w ciąg. Budzę się – piszę, potem czekam do następnego dnia tylko po to, by się obudzić i pisać. Ale wystarczy jedno wydarzenie, które mi ten proces, ten ciąg zaburzy – wyjście na piwo zamiast pisania. Ktoś przyjdzie i będzie czegoś chciał. Cokolwiek. I znów mija parę dni, w skrajnych przypadkach nawet tydzień, zanim znów usiądę do pracy.
Boję się także po pisaniu. Kiedy skończę, mam wrażenie, że mogłem napisać gniota. Może przegadałem, albo popadłem w grafomanię? Może fabuła jest zbyt oczywista? Może ja tak naprawdę nigdy nie powinienem pisać? Wydają mnie – ale cóż z tego. Dzisiaj wydają dużo gniotów. Moje pisanie może być jednym z nich. Ludziom się podoba, ale cóż z tego – znajdą się i tacy, którym podoba się „Zmierzch”.
To uczucie umiem okiełznać – nauczył mnie tego Adam Zalewski, człowiek, którego mogę nazwać swoim mistrzem – bo pomógł mi swego czasu tak, jak nikt inny nigdy mi nie pomógł. Nauczył mnie poczucia wartości. Od wielu innych pisarzy dostałem cenne rady i nigdy nie zapomnę ich pomocy, jak Romek Pawlak, Andrzej Pilipiuk czy Kazek Kyrcz, ale właśnie dzięki Adamowi Zalewskiemu zapanowałem nad strachem.
Nikt mnie nie nauczył dyscypliny. Dyscypliny nie da się nauczyć i nie da się jej wpoić – można kogoś wytrasować, prawda, ale to nie to samo. Tresura pozbawia osobowości. Próbowano mnie tresować i widziałem dzieciaki tresowane przez swoich rodziców tak, jak tresuje się psy. Za każdym razem chciało mi się rzygać.
Puenty nie będzie. Wyrzuciłem co chciałem i jednocześnie obnażyłem się przed Internetem, co może zostać wykorzystane przeciwko mnie. Chyba czas znów wpaść w „ciąg”. Znów walczyć z lenistwem, samym sobą i ubrudzić się przy pisaniu w walce o samodyscyplinę. I chyba tak już zostanie – na tym może polegać samodoskonalenie się. W walce z samym sobą.
O siebie.
Comments
Powered by Facebook Comments