Dzienniczek Romański #1
Kraków żegna mnie gęstymi warstwami chmur i pokropującym deszczem. Samolot wzbija się w górę, w głowie szumi mi krew. Chwilę później jestem już nad chmurami. Białe morze towarzyszy mi aż do Rzymu.
Rzym jest gęsty, dominuje prosta zabudowa, jakieś palmy. Rzym jest gęsty, pełny ludzi wielu narodowości, kiedy jadę metrem, wsiadają jacyś dwaj mężczyźni. Jeden jest pod wpływem narkotyków – on beatboxuje, jego towarzysz rapuje. Ich występ musi być bardzo komediowy, wielu ludzi się śmieje. Znikają tak szybko, jak się pojawili. Mi przypomina się pewien film – chyba bułgarski, lub czeski. Było tam metro właśnie, gapowicze i człowiek, który jadł cebule, jak jabłko. Niestety, zapomniałem tytułu. Transpotting? Nie pamiętam, nie mam pamięci do tytułów.
Rzym jest cyberpunkowy i brudny. Kiedy pada deszcz, neony rozświetlają ulice. Na ulicach leżą pety, na chodnikach walają się śmieci i przepełnione, porzucone kontenery. Nikt nie zwraca uwagi na brud. Może dlatego, że go nie czuć – Rzym pachnie różami. Ich zapach jest tak intensywny, że niemal mogę go gryźć.
Młodzi Włosi palą skręty. Młode Włoszki chodzą po ulicach z butlami wina. Na ulicach nie widzę wielu starszych mieszkańców, dominują ludzie w średnim wieku. Ubierają się niedbale, ale bogato, w specjalnie postarzane i dziurawione spodnie, koszule i skórzane kurtki.
Docieram w końcu do polskiego klasztoru, gdzie czekają przygotowane pokoje. W niczym nie przypomina tych naszych – tu podłogi są marmurowe, budynki duże i bogate. W pokoju gościnnym stoją suweniry z całego świata. Zmarszczki mimiczne na twarzy witającej mnie siostry mówią, że często się uśmiecha. Pierwszy dzień kończę w miękkim łóżku po sutej kolacji.
***
Słoneczny Rzym ma taką samą temperaturę, jak deszczowy. Termometr mówi coś innego, ale ja dalej czuję to samo – jest ciepło, ale znośnie.
Z rana odwiedzam białego papę w Watykanie. Wchodzę do katedry razem z sześcioma tysiącami ludzi i większość mszy robię to samo, co biały papa – przysypiam. Myślę, że ani on, ani ja nie przepadamy za rytuałami. Ożywia się dopiero w oknie, na placu św. Piotra. Żywo gestykuluje, zwracając się do wiernych. Wierni odpowiadają okrzykami. W dziesięciotysięcznym tłumie powiewają polskie flagi.
Z miejsca, gdzie stoję nie widać okna – jest telebim. Turyści podchodzą, by robić mu zdjęcia, niektórzy robią sobie selfie z telewizorem. Furorę robią wysięgniki do robienia sweet foci.
Razem z tłumem przetaczamy się ulicą. Tu atakują nas sprzedawcy. Najwięcej jest czarnoskórych, obwieszonych torebkami, mapami, sprzedającymi wspomniane wysięgniki. Ktoś bierze mnie za Niemca i oferuje się za przewodnika. Tłum pcha mnie między ustawionymi na ulicy kramami z „tanim chińskim barachłem” po 150zł. Chodniki są dziurawe i brudne.
Po obiedzie jestem nad Tybrem. Przechadzam się mostami. Przy brzegach cumują domy. Wszędzie jeżdżą małe samochody. Śpiewają ptaki, nasila się zapach róż. Na każdym budynku są tarasy. Na tarasach rosną krzaki, drzewa i palmy. Słońce podbija termometr do 30 stopni.
Nienawidzę takiej pogody. W Polsce. Tu czuję, że mogłoby być cieplej.
Rzym wygląda pięknie o tej porze roku. Wracając na kolację połykam zapach róż.
Comments
Powered by Facebook Comments