Grojkon 2011 – Relacja (2)
Dzień drugi
Konwenty to dziwne miejsca. Człowiek wstaje po zaledwie paru godzinach snu i nie jest prawie w ogóle zmęczony. Nie inaczej było tym razem. Jak na cywilizowanych ludzi przystało, przed śniadaniem chcieliśmy się choć trochę umyć. Niestety, tu pojawiły się problemy. Z przykrością muszę powiedzieć, że niektórzy z przyjeżdżających na konwenty ludzi nie wiedzą, jak korzystać z łazienek. Znalezienie w miarę czystej ubikacji graniczyło z cudem, a mówię tu także o posadzkach, ścianach i drzwiach. Fantaści są jednak twardzi i ekskrementów się nie boją. Po skończonej toalecie i konwentowym śniadaniu składającym się z chleba, pasztetu i zupki pseudochińskiej byliśmy gotowi na kolejne punkty programu.
Pierwszy omawiany temat był wyjątkowo smaczny. „O pożytkach z kanibalizmu, czyli z czym to się je” mówił Jarosław Urbaniuk, autor m.in. dietetycznych książek kucharskich. Po paru przepisach, na przykład na potrawkę z ludziny, przyszła pora na określenie najsmaczniejszych części ciała ludzkiego (karkówka, piersi…) i smaku ciała (połączenie koniny i wieprzowiny. Niezbyt słodkie mięso, ale ponoć uzależnia.). Przy okazji padły pytania, z jakim winem najlepiej jeść to mięso. Nie dam sobie ręki za to uciąć, ale chyba najlepsze do ludziny jest wino słodkie.
Było też trochę faktów z zagranicy (o chińczykach jedzących ludzkie płody i pewnym studencie, który zjadł własną koleżankę. O wielkim głodzie na Ukrainie i zasolonych kawałkach ciała „na czarną godzinę”.). Dobrze jednak wiedzieć, że w Polsce nigdy jeszcze faktu ludożerstwa nie zanotowano. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że była to jedna z ciekawszych, jeśli nie najciekawsza prelekcja na Grojkonie, przeprowadzona w naprawdę miłej atmosferze.
Po przerwie (o której zaraz napiszę) nastąpił chyba najbardziej wyczekiwany przeze mnie punkt programu; „Straszna czytanka, czyli autorzy grozy czytają swoje nowizny”. Opowiadania, czy też fragmenty powieści prezentowali Łukasz Orbitowski, Kazimierz Kyrcz, Dawid Kain, Rafał Kuleta, Krzysztof Maciejewski, Adrian Miśtak oraz także niżej podpisany.
Łukasz Orbitowski zaprezentował fragment swojej nowej powieści, której nazwy teraz nie przytoczę, gdyż zapomniałem o niej, wsłuchując się w treść. A było czego słuchać. Kazimierz Kyrcz i Dawid Kain przeczytali „Ręce, które opadają”, jedno z opowiadań, które znajdą się w ich wspólnym zbiorku. Krzysztof Maciejewski także miał się czym pochwalić; jego „nowizna” intrygowała i zaspokajała spragnione grozy umysły, tak zresztą, jak i tekst Adriana Miśtaka.
Co do mnie, zaprezentowałem średnich rozmiarów opowiadanie pod tytułem „Rozkosz z automatu” – horror/sf, opisujący… cóż, rozkosz z automatu. Mówiąc więcej, musiałbym użyć spoilerów, a tego nikt by chyba nie chciał.
Celowo na koniec zostawiłem Rafała Kuletę, który swoją twórczością przyćmił wszystkich. I nie chodzi tu w zasadzie o same miniaturki, które zaprezentował, ale o sposób ich przedstawienia. Z tego co wiem, część występu można znaleźć na YouTube. Część, bo najpierw wszyscy musieliśmy otrząsnąć się z szoku.
Chcąc trochę odpocząć od grozy, zawitaliśmy na prelekcję Staszka Mąderka, dotyczącą najnowszych trendów w efektach specjalnych. Gdyby ktoś nie wiedział, kim jest Mąderek, mógłby się spodziewać nudy, jednak jest to postać dosyć znana w fantastycznym światku, więc sala dosłownie pękała w szwach. I nic dziwnego. Myło śmiesznie, było ciekawie i niezwykle efektownie, jak to na efekty specjalne przystało.
Teraz trochę o przerwie. Specjalnie przeniosłem ją parę akapitów w dół, bo jest to dosyć odrębny temat, a traktuje o samym Bielsku-Białej. Jeszcze przed „Straszną czytanką” wyszliśmy trochę pozwiedzać stare miasto. Tak naprawdę chodziło tylko o poszukiwanie ksera, by wydrukować opowiadania, lecz szybko przerodziło się to w przechodzenie z jednej uliczki do drugiej i podziwianie architektury. Bielsko-Biała świetnie wpisuje się w klimaty fantastyczne. Małe, brukowane uliczki, ciemne bramy, tunele, zakamarki, ulica Orkana przecinająca wpół Słowackiego… a to wszystko położone na górzystym terenie. W pierwszej chwili musieliśmy dosłownie zbierać z ziemi szczęki. Nic, tylko brać miecz i wybrać się na bazyliszki wieczorową porą. A że i miecze były dostępne i bazliszki też (pub ,,Bazyliszek” pysznił się na jednej z ulic), nie byłoby to zbyt trudne. Chciałem jeszcze zwiedzić muzeum literatury, położone w jednym z takich urokliwych miejsc, ale udało się tylko wpaść do antykwariatu i trzeba było wracać. Niemniej, obiecaliśmy sobie, że do zwiedzania wrócimy jeszcze wieczorową porą.
Tymczasem, po zjedzeniu obiadu i pozwiedzaniu konwentu, w trakcie którego nabyłem stary egzemplarz „Nowej Fantastyki” z 1985 roku, oraz 11 numer śp. „Fenixa” przyszedł czas na trochę kultury. W tym celu udaliśmy się na koncert Martina Lechowicza. Kto się interesuje, piosenki Martina zna i wiele mówić nie muszę. Kto nie, ten niech pozna. Bo tu mówienie jest bez sensu, trzeba tego po prostu posłuchać. Martin, specjalnie na Grojkon przygotował także jedną piosenkę, „Piosenka o RPG” zwana także „Balladą o Asi”.
Zaraz po koncercie odbywały się pokazy ognia. Na tym, rzecz jasna nie mogło mnie zabraknąć. Tancerze ognia zaprezentowali parę popisowych sztuczek, z których warto zapamiętać walkę ognistymi mieczami, lub tradycyjne, ale wciąż robiące wrażenie zianie ogniem.
Po pokazach, ogrzani i wciąż czując zapach paliwa, jakim posługiwali się tancerze ognia, znów poszliśmy zwiedzać miasto. Tym razem zapuściliśmy się dosyć daleko, co o mało nie skończyło się bijatyką z grupką dresów (niezbyt miło nastawionych do fantastów), a po powrocie i kolacji czekała nas jeszcze jedna cześć konwentu – gry RPG.
Pierwszą sesję, choć tak naprawdę głównie poznawaliśmy świat, przeprowadził z nami Jacek „Darken” Gołębiowski. „The Shadow of Yesterday”, bo tak nazywa się gra Darkena, wejdzie na rynek już niedługo, z tego, co widzieliśmy, trwają już pracę wykończeniowe. A prezentuje się naprawdę świetnie. Klimatyczna oprawa, prosta w obyciu mechanika gry i ciekawy świat – to tylko niektóre z plusów TSoY. Z niecierpliwością czekam na premierę podręcznika.
Jako że sen jest dla mięczaków, w niedługi czas później zagraliśmy także w „Wolsunga”. W „Steampunk” wprowadził nas nie kto inny, jak Arkadiusz Kuc, brat jednego z naszych Qfantowych redaktorów. Tu w zasadzie też skończyło się na poznaniu świata, oraz przeprowadzeniu próby gry. Finał był taki, że wszyscy przy stole po prostu popatrzyli sobie w przekrwione ślepia i oświadczyli, że natychmiast trzeba iść spać. Udowodniliśmy, że mięczakami nie jesteśmy, a że do gry trzeba się jednak skupić, nie było sensu tego ciągnąć. Zgodnie więc, przy akompaniamencie świergotu budzących się ptaków, udaliśmy się do sleepów.
Dzień trzeci
Bardzo chciałbym napisać, że w trzecim dniu Grojkonu brałem udział jeszcze bardziej aktywnie, niż w ostatnich dwóch. Obawiam się jednak, że tego bym nie przeżył. Co za dużo, to nie zdrowo. Organizatorzy też zdaje się znali tę prawdę, bowiem ostatni dzień trwał nie dłużej, niż do 14.00, no, może 15.00. Nie było w programie jednak nic, co by nas jakoś szczególnie zainteresowało, a wszystko, co było (czyt. konkursy) odbywało się trochę zbyt wcześnie dla trójki gości, która poprzedniego dnia prawie nie spała. Nawet na realia konwentowe.
Zaraz więc po tym, jak wstaliśmy i zjedliśmy pospieszne śniadanie, trzeba było się spakować, pożegnać z tymi, którzy jeszcze nie wyjechali (i można ich było znaleźć, przepraszam panie z naszego sleepa – nie znaleźliśmy Was) i pospieszyć na autobus, licząc, że te żałosne resztki, które zostały w portfelu starczą na bilet powrotny. Oczywiście, nie starczyły. Na szczęście w Bielsku-Białej spotkać można naprawdę przychylnych ludzi, którzy za drobną pomoc, mogą dołożyć do biletu dwa, lub trzy złote. Żegnaliśmy więc miasto z uśmiechem, będąc pewni, że długo pozostanie w naszej pamięci. Tak, jak i sam konwent.
Podsumowanie
Na tegorocznym Grojkonie zjawiło się ponad tysiąc osób. Moc atrakcji i niesamowity nastrój starego miasta Bielska-Białej sprawiły, że większość z nich zapewne wróciła do domu zadowolona. Zdarzały się oczywiście wpadki, niektórych pisarzy nie było, albo nie dało się korzystać z łazienek, jednak nie były to minusy tak duże, by znacząco wpłynęły na moją opinię o tym konwencie. Nie wyspałem się, zmęczyłem, ale wiele widziałem i poznałem nowych ludzi – a przecież o to chodzi na konwentach. To jak jeden, gigantyczny zjazd rodzinny bandy pozytywnych świrów. Naprawdę, można poczuć się… nie jak w domu. Lepiej.
I tak też było. Grojkon 2011 zdecydowanie zostawił we mnie pozytywny ślad. Nie mogę doczekać się następnego.
Tekst ukazał się TUTAJ
Comments
Powered by Facebook Comments