Wakacyjna gawęda: Meta, czyli start.
Byłem wczoraj na basenie. To odkryty zbiornik, zaraz koło ,,wielkiej wody” nieopodal góry Żar. Właściwie, to były to dwa baseny – jeden dla dzieci, drugi – większy – dla tych większych dzieci.
Późne popołudnie. Słonko przygrzewa, jak gdyby chciało przysmażyć nas wszystkich na frytki, te zaś stoją sobie w barku, w którym wieczorem ma się odbyć koncert. Z barku śmierdzi. Ale to mi nie przeszkadza, bo basen jest zbyt daleko, by ludzie mogli zapach czuć, a w dodatku wieje lekki wietrzyk.
Siedząc na trawię i obserwując ludzi, pomyślałem sobie, że nie muszę już marzyć o innych planetach i cywilizacjach. Dlaczego? Oto, jaki obraz miałem przed oczami:
Basen. Wydrążona w ziemi dziura, zalana betonem, dostosowana do utrzymania wody i pełna tejże. W basenie, na płyciźnie (120cm) – ludzie. Głównie dzieci i opiekunowie. Troszkę dalej, za białym sznurkiem – też ludzie. Ta sama płycizna, która pogłębiać zaczyna się dopiero w połowie basenu, dochodząc do 17ocm głębokości.
I stoją sobie ci ludzie w wodzie. Patrzą się w dal i z poważnym wyrazem twarzy – podskakują na palcach. Kie diabeł? – myślę. Toć basen do pływania chyba… i faktycznie – parę osób zaczyna pływać. Łapka w górę, łapka w dół… powoli…
A ja patrzę na ten mały tłumek i pytam się – czy jest tam choć jedna osoba, która faktycznie umie pływać? A skoro nie – dlaczego? Czy tak bardzo zasiedzieliśmy się przed telewizorami, że kłopotem stało się parę razy rozprostować członki? Bez tego dostajemy tłumek hipopotamów pluskających się w wodzie, stojąc w miejscu. W tak wielkim basenie.
No i dobrze, niech będzie. Więcej miejsca dla mnie. Poszedłem na głębię.
Ale i tu nie mogłem popływać. Powód? Ludzie, a jakżeby inaczej. Jak to jest, że nikt z pływających nie patrzy się, gdzie pływa (jeśli już pływa)? Zamiast tego woli kontemplować swoje kąpielówki, pływając wzdłuż, nie w poprzek basenu, w dodatku środkiem. Efektem czego zmuszony jestem po każdych 20-tu metrach crawla zatrzymywać się i patrzeć, czy ktoś nie nadciąga kursem kolizyjnym. A i tak pod koniec, cudem udało mi się uniknąć zmiażdżenia, kiedy jakiś kretyn skakał na główkę… wprost na mnie.
Ale takie właśnie atrakcje przypomniały mi, że czas pogawędzić. I historię pociągnąć dalej.
Skończyliśmy na tym, jak cała nasza ekipa, czyli długowłosy Viear, czarny Ced, skórzany Alak, arafatkowy komandos Rafał, oraz towarzysząca nam wiedźma – Ruda, dotarliśmy, cali i zdrowi, na wrocławski peron.
Z początku, przystanęliśmy, zdezorientowani, lecz chwilę później ruszyliśmy przed siebie – w stronę podziemnego przejścia. Po paru minutach udało nam się wydostać na świeże powietrze (z czym słońce nie omieszkało nas przy tym oślepić na powitanie).
Z tłumaczeń Mroza, naszego admina nad adminy, wiedzieliśmy, że aby się dostać do Centrum Kultury Zamek w Leśnicy (to, z tego, co zrozumiałem – też Wrocław) musimy znaleźć tramwajowy przystanek. Ha, tylko gdzie?
Po mniej więcej dziesięciu minutach poszukiwań, zdecydowaliśmy się zadzwonić do szefa. Znaczy, Ruda zadzwoniła. Pokiwała głową, poprzewracała oczami, wstrząsnęła grzywą rudych włosów… i podreptaliśmy tam, gdzie nas rzeczony szef odsyłał.
Okazało się, że przystanek istotnie był, nawet niedaleko, tyle, że zupełnie z drugiej strony. Czekając na tramwaj, po raz pierwszy mieliśmy okazję przyjrzeć się miastu.
Powiadają, że Wrocław przypomina Kraków. I, faktycznie, tak jest. Niemal poczułem się jak w domu. Niemal. Bo Wrocław jest Krakowem sprzed jakiś dziesięciu, może czternastu lat. Podniszczony, pordzewiały, podziurawiony z chodnikami zrobionymi z popękanych, wielkich płyt. Przynajmniej ta część, którą widziałem, tak wyglądała. A jednocześnie – ładny. Zdobione kamienice, normalni ludzie… tak, chyba faktycznie to mógłby być Kraków.
Tymczasem nadjechał tramwaj. Z niechęcią wtaszczyłem do rozpalonego wnętrza swój plecak, czując, że momentalnie zaczynam się smażyć. Ruszyliśmy.
Droga przez Wrocław była długa, nawet tramwajem. Mieliśmy do przejechania prawie wszystkie przystanki. A przy okazji, mogliśmy podziwiać piękną architekturę starego miasta.
Mniej więcej pięć, czy sześć przystanków przed Leśnicą, czekało mnie zaskoczenie. Otóż, w pewnym momencie Wrocław urywa się i… są już tylko pola. Tak nagle, w środku miasta. I tak, prawie do samej pętli.
Tymczasem, właśnie w okolicach tych łąk i pól, zadzwonił do mnie SJ. Wyglądało to mniej więcej tak:
– Gdzie wy, kurwa, jesteście? – przywitał się Jedi.
– W tramwaju – odparłem zgodnie z prawdą.
Odpowiedź SJ-a zagłuszyło jakieś pijackie wycie i śmiechy.
– … wa dokładnie?!
Wyjrzałem przez brudne szyby.
– Widzę jakiś zakład… – tu odczytałem trudną do zapamiętania nazwę.
– Aha. To niedaleko – stwierdził, po czym się rozłączył.
I faktycznie. Parę minut później byliśmy na miejscu. Ledwo wysiedliśmy z nagrzanego pieca, gdzieś z prawej strony gruchnęło nagle:
– SEX! MUZYKA!
– FAN-TA-STYKA! – odkrzyknęliśmy chórem.
Przy murku opierali się Inher, Mrozu i SJ, szczerząc się do nas na przywitanie. I my się wyszczerzyliśmy, na co SJ zaraz spoważniał i wstał, otrzepując spodnie.
– Gobliny z Krakowa przyjechały! Chodźcie za nami.
Zamek, w którym odbywały się Dni Fantastyki okazał się – tak, jak mówiono – naprawdę piękny. Z początku zgłosiliśmy się po akredytację. Szybko dostaliśmy do spragnionych raczek plik ulotek, smycz, kartę noclegową, identyfikator i jeszcze parę ulotek, po czym odwróciliśmy się do wyjścia. Tam musieliśmy jeszcze zaczekać, na Alaka, który jeszcze nie kupił biletu. Podczas, gdy SJ przebierał nogami w miejscu, my zajęliśmy się chłonięciem atmosfery konwentu. A było co chłonąć. Na lewo od drzwi – Vader z klocków lego, w niedalekiej odległości przechadza się szturmowiec imperialny (który raz pogroził mi bronią). Na prawdo – stoiska z grami i zabawkami dla najmłodszych. Skądś dobiega muzyka, skądinąd – śmiechy. W ogródkach piwnych pełno ludzi… słowem – dzieje się!
Tymczasem przybył Alak i trza było zbierać się do szkoły.
Poprowadzili nas, krętymi uliczkami, w stronę placówki,w której bracia i siostry fantaści rozkładali obozowiska, jak na drużyny awanturników przystało.
Szkoła, jak to szkoła, nie wyglądała zbyt okazale, ale nam jawiła się, w tym upalnym dniu, jak wybawienie. Choć okazała i tak była, w końcu zmieściło się tam prawie dwa tysiące osób! Szybko, w biegu pokazując strażnikom nasze karty noclegowe, dotarliśmy do ,,naszej” sali. Łatwo ją było poznać – na drzwiach przybita była kartka wieszcząca wszem i wobec, że tu zamieszkuje ekipa Enklawy Magii – znaczy, nie zbliżać się. Zły pies. Gryziemy. I tak dalej.
Po rozpakowaniu nie pozostawało już nic innego, jak położyć sie na chwilę i odsapnąć. Do czasu, aż ktoś, zaspanym głosem, nie zapyta:
– To jak, idziemy?
– Mhmmm… – odpowiedziała grupa zombiech.
Uliczka, uliczka, skrzyżowanie – jesteśmy znów. Zaczyna się konwent. Pierwsze swe kroki skierowaliśmy więc nie gdzie indziej, jak do ogródków piwnych. A tam, z kolejki uśmiechali się już do nas dwaj groźni panowie – Kazek Kyrcz i Robert Cichowlas.
Uściskaliśmy sobie ręce i stanęliśmy wszyscy w kolejce po piwo.
Tak właśnie zaczął się konwent Dni Fantastyki 2010.
Tymczasem, co na konwencie się działo (a działo się, oj działoooo!), czemu piwo było z miękkiej rurki, oraz czym Ced się podniecił – to już w następnym wpisie spod znaku niepoprawnego gawędziarstwa.
Na dziś – tyle.
Comments
Powered by Facebook Comments